Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Les Miserables - Nędznicy
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 20, 21, 22
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mateuo
KMTM


Dołączył: 16 Mar 2008
Posty: 2853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ustka/Słupsk

PostWysłany: Pią 14:38, 22 Kwi 2011    Temat postu:

Ooooo to wtedy byłem już gdzieś w połowie drogi między Warszawą a Trójmiastem Razz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Śro 23:10, 27 Kwi 2011    Temat postu:

[link widoczny dla zalogowanych] niby o Wojciechu Kępczyńskim, ale głównie o Les Misie...dlatego tu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Sob 9:48, 21 Maj 2011    Temat postu:

Dorwałam wreszcie płytę. Wydana jest bardzo ładnie - ja wolę takie tekturowe opakowania, wbrew pozorom są bardziej wytrzymałe od tych plastikowych, które mi się łatwo łamią. Szata graficzna bardzo przyjemna dla oka, mała Cosette na płycie dodaje fajnego klimatu. No i plakat - fotomontaż (z wielkim Dziavertem na pierwszym planie *.*) to miły suplement.

Natomiast jeśli chodzi o samą płytę, to szczerze mówiąc spodziewałam się, że będzie dużo gorzej. W zasadzie jestem zadowolona. Prawda, że braku "Konfrontacji" i "Śmierci Fantyny" nie przeboleję, prawda, że wszystko jest - tradycyjnie - aż zbyt poprawne, ale chóry są dużo lepsze od tego, co serwowała nam Roma na poprzednich płytach, popowe zaciąganie Five-Linesów ograniczono do minimum. Soliści wypadają dobrze. Pewnie, że to dalekie od tego, co w tej chwili można usłyszeć w teatrze, ale trzeba mieć na uwadze, że płyta nagrana była już przed premierą, zanim się wszyscy rozśpiewali i poczuli naprawdę swobodnie. Zastrzeżenia mam właściwie tylko do Zagrobelnego - no i Ewa Lachowicz mogłaby brzmieć nieco bardziej potężnie, z siłą. Ale ton, w jakim utrzymana jest płyta, nawet mi się podoba - jest mniej epicki, a bardziej kameralny, wyciszony, prawie elegiczny, co do Nędzników akurat pasuje. Słucha mi się jej przyjemnie.

No i Dziaveeeert! <3
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Nie 18:37, 22 Maj 2011    Temat postu:

No w końcu...! Nie jest tego dużo, ale powoli wyciekają nagrania ze spektakli jubileuszowego tournée:

"At the end of the day" / "I dreamed a dream" / "Lovely ladie" / "Come to me" / "Final" - Madalena Alberto (Fantine), Christopher Jacobsen (JVJ), Earl Carpenter (Javert), Rosalind James (Eponine)
"I dreamed a dream" - Madalena Alberto (fragmenty w jakimś programie)
"Beggars at the feast"
"Master of the house" - Lynne Wilmot, Ashley Artus
"Empty chairs and empty tables" - Gareth Gates. Można popatrzeć jak gra - dźwięk jest podłożony z płyty xD

Póki co nic więcej nie znalazłam, ale jest nadzieja że kolejne fragmenty stopniowo będą się pojawiać.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Sob 14:03, 18 Cze 2011    Temat postu:

Najnowsze [link widoczny dla zalogowanych] z filmowego frontu głoszą, iż Jean Valjeana ma zagrać Hugh Jackman, a Javerta Paul Bettany (o Russelu już nikt nic nie mówi). Ponadto produkcja ma się zacząć pod koniec 2011 lub w 2012 roku.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Pon 17:53, 12 Wrz 2011    Temat postu:

Kuncyfuna napisał:
Najnowsze [link widoczny dla zalogowanych] z filmowego frontu głoszą, iż Jean Valjeana ma zagrać Hugh Jackman, a Javerta Paul Bettany (o Russelu już nikt nic nie mówi). Ponadto produkcja ma się zacząć pod koniec 2011 lub w 2012 roku.


Nie wiadomo w co wierzyć, a w co nie...w każdym razie w chwili obecnej filmweb donosi, że jednak w obsadzie zobaczymy Russela Crowe. Hugh Jackman bez zmian. A nowość jest taka, że panią Thenardier ma zagrać Helena Bohnam Carter, więc może być ciekawie. Smile Premiera przewidziana jest na grudzień 2012.

A z rzeczy innych:
At the end of the day / On my own / Bring him home / One day more w wykonaniu obecnej londyńskiej obsady, z wyjątkiem: Samantha Barks zamiast Alexii Khadime.
One more day - obcena obsada US Tour (wersja 25th).
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Wto 20:22, 20 Wrz 2011    Temat postu:

Mówi się też o Anne Hathaway w roli Fantine, Geoffreyu Rushu (Thenardier) oraz Emmie Watson (Cosette). No i że film ma być wypuszczony w 3D.

... Ciekawe.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Czw 13:37, 22 Wrz 2011    Temat postu:

Ostatnim teatralnym przystankiem podczas mojej tegorocznej wizyty w Anglii był Queen’s Theatre, czyli Les Miz. W zasadzie do ostatniego momentu nie wiedziałam, czy w ogóle tam wyląduję no ale udało się i kupiłam przedostatni wolny bilet na ten spektakl. Miałam miejsce na drugim balkonie, w rzędzie F miejsce 24 (czyli drugie od brzegu), a bardzo sympatyczny pan w kasie od razu uprzedził mnie że jest to miejsce z „very restricted view”. Tak więc patrząc na ten magiczny napis na moim bilecie oraz na fakt, że kosztował on zaledwie 15£ spodziewałam się małej tragedii, jakiegoś słupa centralnie przed moim miejscem (na Les Mizie w Paryżu na widowni były takie miejsca, stąd moje obawy) i podejrzewałam, że raczej pójdę posłuchać spektakl, niż go obejrzeć.

Pierwsza myśl, jaka naszła mnie po pokonaniu sporej ilości schodów i doczłapania się do drzwi na widownię, to „O mamo, jak tu wysoko”. Bo faktycznie, spad na widowni był ogromny, ludzie przede mną mieli głowy na wysokości moich kolan, a gdy z góry patrzyło się na scenę, to można było dostać zawrotu głowy. Po zajęciu miejsca okazało się, że zupełnie nie widzę lewej strony i generalnie dopóki ekran z Les Mizowymi barwami (później pojawiła się też Cosette) był na scenie, spodziewałam się, że ze spektaklu nie zobaczę prawie nic. Jak się okazało, „very restricted view” istotnie był „restricted”, jednak mogło być gorzej i myślę, że to „very” na bilecie było nieco przesadzone, bo scena była na tyle głęboka, że 90% rzeczy działo się w głębi więc wszystko było widoczne. Tak, że mimo tego że części rzeczy faktycznie nie widziałam (Eponine i Mariusa w „A Little Fall of Rain”, Mariusa i Enjorlasa na początku Paryża [stali tak wysoko, że widziałam ich tylko do połowy] i czasami paru osób z zespołu, ale to nie było zbyt znaczące…), generalnie uważam że za taką cenę mogło być duuużo gorzej. I nawet dało się jakoś tam dojrzeć coś na twarzach aktorów, chociaż fakt faktem, że moje miejsce raczej nadawałoby się do podziwiania łysinek (gdyby nie peruki).

17.09.2011, godz. 14:30 - obsada w całości „odpowiednia”, czyli:
Jean Valjean – Alfie Boe
Javert – Hadley Fraser
Fantine – Caroline Sheen
Eponine – Alexia Khadime
Cosette – Lisa-Anne Wood
Marius – Craig Mather
Thernardier – Cameron Blakely
Mme Thernardier – Katy Secombe
Enjorlas – Liam Tamne
Nazwisk dzieci niestety nie znam, bo nie spojrzałam na tabelkę z obsadą. I chciałam zaznaczyć, iż jestem oburzona, że w programie wśród opisów aktorów W OGÓLE nie ma dzieci. Są tylko wymienione nazwiska, ale żadnych biografii że o zdjęciach nie wspomnę. „Trochę” to nie w porządku, bo bez nich spektaklu by nie było… pomijając już fakt, że dzieciaki były naprawdę świetne, więc wzmianka w programie zdecydowanie im się należy!

Od czego by tu zacząć… Ogólnie rzecz biorąc spektakl mi się podobał, chociaż utwierdził mnie w przekonaniu, że Les Miz nie jest moim najulubieńszym musicalem. Pod względem technicznym wszystko było w jak najlepszym porządku. Oświetlenie generalnie było dość mroczne i ciemne. Nie robiło może specjalnie wielkiego wrażenia, ale nie wadziło i było dobrze zgrane z całą inscenizacją. Scenografia raczej nie rzucała się w oczy i stanowiła dobre tło dla wydarzeń – była estetyczna, ale nie przesadnie zajmująca, więc nie odciągała wzroku od wydarzeń. Właściwie 90% scen (jeśli nie więcej)opiera się na obrotówce, a ruch sceniczny ściśle z nią współpracuje – zespół bardzo często porusza się po okręgu, w tę samą stronę co obrotówka lub w przeciwną. Z góry było to bardzo dobrze widać i robiło to fajne wrażenie, przede wszystkim w prologu. W zasadzie cały początek (do „What have I done”) polegał na ciągłym bieganiu zespołu w kółko i dzięki temu cała wędrówka Valjeana nabrała odpowiedniego tempa, nie dłużyła się, a sam motyw przemieszczania się bohatera z miejsca na miejsce był czytelny i zrozumiały. Wykorzystanie obrotówki było również bardzo dobrze przemyślane w scenach przy domu Valjeana (ukazywanie obu stron bramy). Wracając do kwestii inscenizacyjnych. Możliwe, że powodem jest miejsce, w którym siedziałam, ale jeśli chodzi o mnie to właściwie przez cały spektakl widziałam tylko aktorów. Były może ze trzy momenty, kiedy przez moją głowę przemknęła jakaś myśl dotycząca scenografii, oświetlenia etc. Ta produkcja jak dla mnie opiera się w zasadzie wyłącznie na wykonawcach, a w całej otoczce nie ma właściwie nic, co odciągałoby od nich uwagę. Z drugiej strony nie znaczy to, że całość wygląda ubogo. Nie wiem jak to działa, ale mimo tego że były momenty kiedy scenografia była duża, nie przykuwała uwagi na tyle, żeby odciągnąć ją od aktorów.

Nie jestem na tyle dobra, żeby opisać całość scena po scenie, jednak chciałabym się skupić na paru z nich.
- Cała wiązanka z Fantine, podobnie jak prolog, przeleciała migiem. Wszystko działo się na scenie, a stopniowe przemiany bohaterki (zmiana peruki etc.) miały miejsce za tłumem prostytutek pośrodku sceny, więc de facto Fantine w ogóle nie schodziła ze sceny w całej tej sekwencji. Dobrze wymyślone, wszystko szybko, sprawnie a mimo to zrozumiale. Generalnie uważam, że te szybkie sekwencje (i Valjeanowa na początku) w musicalu zostały bardzo dobrze przemyślane i pozwalają w króciutkim fragmencie zawrzeć dużo stron z książki.
- W spektaklu kilka razy pojawia się slow motion, a pierwszą sceną gdzie zostało to wykorzystane był moment kiedy jeden z ludzi zostaje przygnieciony przez wóz. Moim zdaniem nagłe spowolnienie zespołu, zawierające przerysowane ruchy aktorów i ich „spowolnioną” mimikę, wyglądało bardzo karykaturalnie i jak dla mnie po prostu śmiesznie. Na barykadzie było dużo lepiej i nie raziło to w oczy aż tak bardzo, jednak generalnie chyba wolałabym żeby zrobili to w normalnym tempie.
- Niespecjalnie podobało mi się przejście między „Who am I” i wizytą Valejana w szpitalu. Ja rozumiem, że w spektaklu nie ma czasu na wyjaśnianie i rozwlekanie wszystkiego, ale widok zbrodniarza poszukiwanego przez ileś lat, który - tuż po przyznaniu (i udowodnieniu!), że on to ON - wychodzi sobie tak po prostu z sądu jest trochę nielogiczny. Tym bardziej, że Alfie w zasadzie po prostu przeszedł dwa kroczki i już był poza sądem. Mogliby jakoś sugestywniej zrobić jego ucieczkę, czy cokolwiek…
- „Confrontation” generalnie wypadło bardzo fajnie, tylko jakoś nie przekonuje mnie motyw z Valjeanem, który atakuje Javerta… nogą od krzesła. Chociaż muszę powiedzieć, że tak jak sama noga od krzesła jest dla mnie dość głupia i wygląda śmiesznie, tak Alfie zagrał to naprawdę genialnie i w jego wykonaniu wyglądało to tak, że naprawdę Javert miał się czego bać (to był chyba najlepiej zagrany przez Alfiego moment). W zasadzie Alfie miał w tej scenie tyle mocy i zdecydowania, że Javert wyglądał przy nim trochę jak Malfoy w obliczu zagrożenia (kozak na co dzień, a jak dochodzi co do czego, to psikus… Wink). Pod wpływem „siły” Valjeana, momentalnie ze zdecydowanego faceta zmienił się w małe przerażone stworzonko, które zrobi wszystko żeby tylko dać mu spokój. Kontrast między dwoma panami był tak duży, że aż wyglądało to trochę komicznie i widownia chichotała patrząc na zasłaniającego się rękami Javerta. To była chyba jedna z najwyraźniejszych aktorsko scen w całym spektaklu i Alfie tutaj naprawdę zabłysnął. Jak oglądałam już sporo nagrań z różnych spektakli, tak nie widziałam jeszcze nikogo kto by z takim impetem rozwalił to krzesło. Miałam wrażenie, że Valjean nam zaraz rozniesie cały szpital, przy okazji trzaskając Javertem o ściany. WOW.
- Ogromnie podobał mi się moment, kiedy Eponine i Cosette stały po przeciwnych stronach bramy, obrotówka w tym czasie się kręciła, a one stały patrząc na siebie. To ich spojrzenie było tak wymowne, że miało się wrażenie, że zaraz jakieś fale zaczną między nimi przebiegać. Zupełnie tak jakby nie dość, że skojarzyły kim jest ta druga (przynajmniej w przypadku Cosette; jak wiadomo Eponine wie od początku kim jest wybranka Mariusa), to jeszcze dostrzegły to jak zmieniły się losy ich obu i że tak naprawdę zamieniły się rolami. Niby mały symbol, a dodał olbrzymią ilość emocji jeśli chodzi o ten duet. Tym bardziej, że to w zasadzie jedyny moment kiedy obie panie mają ze sobą do czynienia. Wielkie brawa dla kogokolwiek kto wymyślił to ujęcie.
- „A Little Fall of Rain” – no cóż. W tej scenie jeśli chodzi o główny duet, jedyne co udało mi się zobaczyć, to kawałek czupryny Mariusa, a i to tylko wtedy kiedy się bardziej wychyliłam. Tak, że ten utwór w zasadzie tylko słyszałam, ALE za to mogłam się przyjrzeć zespołowi. I zwróciłam uwagę na to samo, co Draco. Początek piosenki jest dość mocny: Eponine leży na ziemi w objęciach prawie-że-płaczącego nad nią Mariusa, a reszta w ogóle tego nie widzi, zajęta swoimi sprawami oraz czatami. Trochę skojarzyło mi się to z losem walczących studentów – na ich tragedię ludzie też nie zwracają uwagi. Z taką różnicą, że stopniowo coraz więcej osób zaczyna zauważać umierającą dziewczynę, wokół niej zbiera się coraz większy tłum, a na końcu nawet Enjorlas schodzi z barykady, żeby przyjrzeć się sytuacji i wesprzeć Mariusa. Ładnie to zrobili.
- „Drink with me” – relacja nie może istnieć bez opisania wątku Grantaire – Enjorlas, a zatem…Wink Adam Linstead zaśpiewał swój fragment w sposób sarkastyczno-gorzki. Widać było, że próbuje nadać swoim słowom ironiczny ton, jednak tak w głębi bardzo boli go to, o czym mówi i co – niestety – jest prawdą. Końcówkę swojej kwestii zaśpiewał patrząc nadchodzącemu Enjorlasowi w oczy. Widać było, że ten nie jest specjalnie szczęśliwy z powodu tego, co słyszy jednak zamiast wybuchać gniewem podszedł do przyjaciela i…nie pamiętam. xD Mam wrażenie, że nie przytulił Grantaire’a, tylko położył mu rękę na ramieniu. Jednak nie jestem pewna co do tego przytulasa. W każdym razie nawet jeśli przytulas był, to na pewno nie wylewny. Raczej na zasadzie „nie przejmuj się / zbierz się do kupy, kolego! …zaraz, co ja jeszcze miałem zrobić?” i tup tup w inną stronę, jako że tuż po tym Enjorlas wrócił do „swoich” spraw, zaczął się krzątać i chodzić w kółko zamieniając zdawkowe zdania z różnymi osobami, a Grantaire stał załamany cały czas patrząc na niego i próbując dotknąć go / złapać za rękę za każdym razem, kiedy Enjorlas obojętnie przechodził koło niego. Adam naprawdę świetnie to zagrał. Podobał mi się również, podczas samej krzątaniny na barykadzie, kiedy po prostu przechadzał się tam i z powrotem z butelką w ręce, pokazując że nie opuści swoich przyjaciół w walce i będzie tam z nimi, ale ani trochę nie ma ochoty się w to angażować. Tak, naprawdę bardzo udany Grantaire mu wyszedł (i biskup również, że tak wspomnę mimochodem ). A co do „Drink with me” to podobało mi się jeszcze to, że pan który śpiewał „Here's to witty girls who went to our beds” zrobił to w taki sposób, że brzmiało to po prostu jak próba wspomnienia dobrych chwil, rozładowania napięcia i rozśmieszenia kolegów chociaż na chwilę.
- Wspomniałam o slow motion na barykadzie, ale nie wspomniałam o tym że wśród mężczyzn były też walczące kobiety! Co ciekawsze, po słowach Enjorlasa, żeby dzieci i kobiety opuściły pole bitwy, panie nie ruszyły się na krok, a Gavroche został odsunięty na chwilę przez Grantaire’a, po czym i tak wrócił (…żeby umrzeć). Coś słaby ten autorytet boskiego Ężo. xD A tak btw, chciałam jeszcze powiedzieć że uważam iż Ężorlasowy Efektowny Rozplask na fladze wygląda genialnie i może to zabrzmi trochę sadystycznie i nieczuło, ale bardzo lubię ten widok (wyłącznie pod względem wrażeń estetycznych!). I jeszcze takie spostrzeżenie… Czy ktoś z Was też uważa, że „plumkająca” melodyjka w momencie, gdy Valjean się podnosi po ataku w którym reszta zginęła, trochę nie pasuje do okoliczności? Ta melodia pasowałaby mi do sceny, w której radośni chłopcy zostali obudzeni przez lekki ciepły deszczyk, a po otwarciu oczu zobaczyli tęczę. I wszystko oczywiście miałoby miejsce na zielonej łące… xD Ten fragment muzyczny totalnie nie pasuje mi to do wizji poranka po krwawej rzezi, podczas której wszyscy zginęli.
- Nie wiem, czy tylko ja mam takie odczucia, ale jak to jest że końcówka jest tak nudna w porównaniu do całości…? Jak dla mnie od śmierci panów ABC na barykadzie, cała reszta jest nudna (z miłą przerwą na „Empty Chairs…” które bardzo lubię). Nie jest to przytyk do akurat tej inscenizacji, ale do musicalu w ogóle. Tak jak cały spektakl jest ciekawy i w miarę dynamiczny, tak końcówka rozwleczona niemiłosiernie. Mimo tego, że każda scena puszczona osobno byłaby ciekawa. Nie wiem jak to działa, ale końcówka tego spektaklu zawsze powoduje u mnie ziewanie, które kończy się dopiero gdy słyszę instrumentalne „dum…dum…dum…” przed finałowym „Do you hear…” (kocham tych parę dźwięków!)

Z pojedynczych scen to tyle, zatem pora na aktorów:
Nigdy nie kryłam się z tym, że Alfie nie jest moim ulubionym Valjeanem, podobnie jak nie ukrywałam tego, że na żywo zdecydowanie wolałabym zobaczyć Jonathana Williamsa. Teraz z pewnością plułabym się w brodę i czym prędzej odszczekiwała te słowa, gdyby nie fakt że naprawdę bardzo chciałabym zobaczyć Jonathana. Jednak po sobotnim spektaklu nie żałuję tego, że zobaczyłam pana Boe, bo przynajmniej miał szansę „odkupić swoje winy” w moich oczach. I wykorzystał ją bez dwóch zdań. Na koncercie moim zdaniem był ok, ale nie powalił i generalnie czegoś podobnego spodziewałam się na scenie: śpiewaka operowego, który „gra” w operowy sposób. Zresztą koncert to koncert, tam aktorstwo nie jest aż tak wymagane i to, co pokazał Alfie było w wersji koncertowej było wystarczające, jednak w spektaklu byłoby to dla mnie dużo za mało. A właśnie tego samego się spodziewałam. Jeszcze jeśli chodzi o Valjeana-Dobrego-Dziadka byłam dość spokojna, ale za nic nie myślałam o Alfiem jako o Valjeanie-Złym. A tu proszę, mały psikus! A nawet spory. Sama jestem zaskoczona, ale pierwsze 10 minut spektaklu było najlepiej zagranym przez niego fragmentem. W roli galernika Alfie sprawdził się znakomicie. Był odpowiednio dziki, nieopanowany, agresywny, pełny wyrzutów i niezrozumienia. Zabłysnął w momencie, gdy Biskup usprawiedliwia go i daje mu świeczniki – w jednej sekundzie zrozumiał to, co zrobił i na jego twarzy pojawił się żal do siebie samego i wstyd za swoje zachowanie (powrót Valjeana sprzed lat, który przecież tak naprawdę nie był złym człowikiem…?). Podobało mi się też to, że bardzo długo nie chciał przyjąć darów Biskupa i odsuwał je od siebie właściwie aż do ostatniej chwili. A gdy w końcu je przyjął, w pewien sposób zmuszony przez duchownego, zrobił to z wielkim zmieszaniem i wstydem widocznym na jego twarzy. Pięknie to zagrał! W wersji dobrej w zasadzie niczym mnie nie zaskoczył – spodziewałam się, że będzie w porządku i był. Jeśli chodzi o relacje z Javertem… Cóż, w tym duecie zdecydowanie było widać kto tak naprawdę panuje nad wszystkim (i jeszcze raz chcę wspomnieć „Confrontation”, bo Alfie zagrał to naprawdę tak, że woooah!) i kto kogo przewyższa, nie tylko przebiegłością i siłą, ale też… intelektem, przynajmniej w pewnym stopniu. I Valjean w wykonaniu Alfiego miał tę świadomość. Tak więc, pod względem aktorskim było naprawdę dobrze. Wokalnie wszystko było na najwyższym poziomie, a końcowe góry w „What have I done” czy „Who am I?” wciskały w fotel. Biorąc pod uwagę fakt, że w tym okresie Alfie był chory i miał problemy z głosem, to naprawdę wielki szacun się należy, bo jeśli chodzi o sam wokal, było naprawdę świetnie. Największe i chyba jedyne duże zastrzeżenie, to fakt że gdyby słuchać samego wokalu bez wizji, nie dałoby się odczuć aktorstwa. Może jestem zbyt rozpieszczona przez słuchanie JOJ’a, ale niestety w głos Alfiego niespecjalnie się zmieniał pod wpływem różnych emocji. I to w sumie jest to samo zastrzeżenie, które miałam podczas koncertu. Nie da się zaprzeczyć, że Alfie śpiewa świetnie, ma genialną technikę i moc w swoim głosie, jednak część utworów brzmiała tak trochę… sucho? Jakby śpiewał dokładnie co do nuty, niespecjalnie zwracając uwagę na to o czym śpiewa. Te ostatnie parę zdań, wyszło mi trochę dramatycznie, tak jakby pod tym względem była totalna tragedia, ale to też nie jest tak. Trochę brakowało, ale było też trochę lepiej, niż na koncercie więc generalnie dało się to przeboleć. Tym bardziej, że nie zamykałam oczu, więc „właściwe” aktorstwo trochę przykryło braki w „głosowym” aktorstwie. Podsumowując. Nie wiem czy różnica między kreacją Valjeana podczas wersji koncertowej i podczas spektaklu to kwestia czasu i rozegrania, czy po prostu samego faktu, że koncert nie pozwala pokazać możliwości aktorskich. Tak czy siak, wydaje mi się, że koncert nie pokazuje jego możliwości w pełnym świetle i w pewnym stopniu trochę go krzywdzi. Valjean w wykonaniu Alfiego może nie jest wybitny, jednak na pewno jest bardzo dobry, godny uwagi i warty zobaczenia, tym bardziej jeśli ktoś wyrobił sobie średnio korzystną opinię po obejrzeniu koncertu. Tak jak napisałam wyżej, cieszę się, że zobaczyłam Alfiego na scenie chociażby dlatego, że zmieniło się moje nastawienie do niego jako aktora. A że wydaje się być dość sympatycznym panem, nie chciałabym niesłusznie myśleć o nim, że jest aktorem raczej średniawym. Tak więc, cieszy mnie to, że miałam dobry powód, żeby zmienić swoją opinię o nim, i o Wink

W roli Javerta wystąpił Hadley Fraser (koncertowy Grantaire) i z pewnością nie był to Javert typowy. I myślę, że też nie byłby to wymarzony Javert Dracze… Smile Otóż, ja – patrząc na pana Inspektora – miałam wrażenie, że nie tyle jest on służbistą, oddanym w dwustu procentach swojemu zadaniu, co po prostu panem, który za wszelką cenę walczy o swój honor i próbuje zaspokoić swoje ambicje / uciszyć swoje kompleksy (?). Tak, to o kompleksach chyba bardziej trafne… Od samego początku Javert wyglądał mi na lekkiego cwaniaczka, trochę na zasadzie „mam władzę, więc niech wszyscy wiedzą, że ją mam!”. Miałam wrażenie, ze do Valjeana podchodził z kpiną i wyższością, przynajmniej na początku (pierwsza scena). Widać było, że jakiś tam galernik nie ma dla niego wielkiego znaczenia i jest dla niego tylko małym stworzonkiem, które najchętniej by zdeptał. Jednak, stopniowo zaczął się budzić w nim respekt do Valjeana. …albo po prostu strach spowodował, że dotarło do niego, że nie jest to jakiś tam słaby pan, którym może pomiatać. I że to raczej ten pan pomiata nim samym... Było to widać w końcówce „Confrontation”, kiedy po wybuchu wściekłości Valjeana, Javert leżał na ziemi i był dosłownie sparaliżowany ze strachu. I wydaje mi się, że od tego czasu zawziętość Inspektora nieco przygasła. Tak jakby chciał go gonić i chciał go złapać, ale już nie z tak wielkim zapałem i zdecydowaniem jak wcześniej. W tym świetle samobójstwo nie było jakoś specjalnie świetnie uzasadnione, chociaż teoria o kompleksach mogłaby co nieco wytłumaczyć. Tak czy siak, ten utwór Hadley zagrał naprawdę genialnie i aktorsko było to chyba najlepsze samobójstwo jakie widziałam. Zdecydowanie była to najlepsza scena w jego wykonaniu i tutaj naprawdę zabłysnął. I bardzo ładnie nie wyciągnął ostatniego dźwięku, tak że cała symbolika upadku Javerta została zachowana. Nie rozumiem dlaczego po tej scenie Fraser dostał mniejsze brawa, niż po „Stars” ale ja osobiście po tym fragmencie mogłabym mu dać standing ovation. O! (przy okazji potwierdzam, że most jest brzydki i wygląda jak ze szkolnej produkcji!) Jeśli chodzi o religijność Javerta, to nie miała ona totalnie ŻADNEGO oparcia w jego zachowaniu, przez co jego nagłe nie-wiadomo-z-jakiej-paki-przeżegnanie-się podczas „Stars” wyglądało trochę komicznie i karykaturalnie. No generalnie Hadley poszedł z tą postacią w zupełnie innym kierunku, niż ustawa przewiduje. Ja nie jestem specjalnie przywiązana do powieści (zresztą przeczytałam tylko połowę), więc mi to nie przeszkadzało, a dało przynajmniej świeży obraz na tę postać – choć w zasadzie była to postać totalnie inna. Interpretacji się nie czepiam, a to do czego się mogę przyczepić że chwilami troszkę mało widoczny był ten pan Inspektor. Aktorsko mi się podobał, ale nie wybijał się z tłumu. Wokalnie było ok, ale również bez rewelacji. Chociaż ja generalnie nie lubię Javertowych utworów (może jestem spaczona, ale naprawdę totalnie nie rozumiem geniuszu „Stars” xD To jeden z najbardziej nie lubianych przeze mnie utworów…) i przyjmuję je prawie wyłącznie w wykonaniu Carpentera. I’m sorry. Aa, no i trochę się zawiodłam, że Hadley nie zaśpiewał TEGO dolnego dźwięku na początku „Confrontation”. Ogólnie rzecz biorąc, było ok, oglądało się w porządku, ale bez kwików. Szkoda, że po samobójstwie Javert nie zmartwychwstaje, bo miałam wrażenie że właśnie wtedy Hadley się rozkręcił i zaczął pokazywać swój potencjał.

No i przechodzimy do kobitek. Caroline Sheen w roli Fantine wypadła w miarę dobrze, aczkolwiek bez rewelacji. „I Dreamed A Dream” było zagrane trochę tak, jakby opowiadała czyjąś historię, a nie własną. Zabrakło mi trochę większych emocji – wściekłości, rozpaczy, żalu… czegokolwiek! Cały początek, a właściwie 2/3 były zagrane trochę na zasadzie obojętności. W końcówce zrobiło się trochę bardziej „cierpiąco”, ale generalnie spodziewałam się więcej po tym utworze. Szkoda. A poza tym utworem… hm. Nie mogę powiedzieć, że zagrała to źle i w sumie nawet nie za bardzo wiem do czego się przyczepić, ale… no po prostu nie poruszył mnie ten wątek zbytnio. To, co muszę powiedzieć, to że bardzo wiarygodnie i naturalnie zagrała moment śmierci. A wbrew pozorom to wcale nie takie łatwe. Jeśli chodzi o wokal, to Caroline ma dość delikatny głos i brzmiała dość ciekawie. Z jednej strony wyciągała wysokie dźwięki bez problemu i było słychać, że ma dobry i mocny głos, a z drugiej brzmiało to jakoś tak lekko i ulotnie. Podobało mi się. Cosette czyli Lisa-Anne Wood również raczej bez większych emocji. W „In My Life” miałam wrażenie, że próbowała naśladować Katie Hall, bo grała w bardzo podobny sposób. I tak jak w tym momencie mi się nawet podobała, tak potem właściwie jej nie zauważałam. Cosette jest postacią tak rozmytą, że wydaje mi się że potrzeba sporej charyzmy, żeby coś ciekawego z niej wycisnąć. I tutaj tej charyzmy zabrakło. Wokalnie też średnio mi się podobało, góry niby wyciągane, ale jakoś tak nie do końca i bez przekonania (nadmierne słuchanie ulubionej obsady nie wychodzi na dobre. Naprawdę starałam się nie porównywać występu Lisy do Katie, ale nie dało rady… A Lisa przy Katie wypadała blado, szczególnie jeśli chodzi o wokal). Ogólnie rzecz biorąc, Cosette na scenie sobie była, nie wywoływała większych emocji i nie skupiała na sobie uwagi. Byłam bardzo ciekawa jak Alexia Khadime wypadnie w roli Eponine i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia co o niej myśleć… Wokalnie było bardzo dobrze i pod tym względem nie mam żadnych zastrzeżeń, może poza tym, że w jednym momencie zabrzmiała trochę jak gwiazda pop na koncercie (nie pamiętam teraz kiedy dokładnie to zrobiła, ale to był akurat jeden z najmniej odpowiednich do tego momentów). No ale to już czepialstwo, więc o tym zapominam i generalnie tak, naprawdę głosowo było super. A aktorsko…hmmm… W sumie to nawet ciężko mi określić jaka była ta Eponine. Przede wszystkim jej miłość do Mariusa nie była czytelna od samego początku. Gdybym nie wiedziała jaka jest sytuacja, nie jestem pewna czy załapałabym na czym polega jej tragedia, przynajmniej nie w pierwszych scenach. Miałam trochę wrażenie, że Eponine w wykonaniu Alexii już sobie odpuściła. I to nie tylko na zasadzie powtarzania „He was never mine to lose”, przekonywania samej siebie i wyrzucania sobie, że liczy na cud. Ona po prostu już JEST świadoma, że nic z tego nie będzie, więc nie myśli o tym, nie pokazuje tego i sama traktuje Mariusa jak kolegę. Lekki przełom nastąpił w momencie, kiedy Cosette nabrała większego znaczenia (scena przy bramie o której pisałam wcześniej), jednak nawet tutaj uczucia Eponine nie były bardzo widoczne. „On My Own” było nierówne i wyglądało trochę tak, jakby Alexia nie do końca przemyślała jak chce to zagrać. Tak więc przechodziła od żalu, poprzez rozmyślania i rozmarzenie, do wściekłości, po czym wracała do któregoś z poprzednich uczuć. Niespecjalnie mnie to przekonało, chociaż „I love him” powtarzane pod koniec wyszło jej przepięknie! No i tutaj po raz kolejny historia się powtarza… Niby wszystko ok, ale jednak czegoś zabrakło żeby wywołać we mnie jakieś większe odczucia czy współczucie. Mam lekki niedosyt, bo uwielbiam tę postać , a w zasadzie nie przejęła mnie zbytnio. Szkoda.

Teraz pora na młodych i przystojnych… Zacznijmy od Mariusa. Do Craiga Mathera byłam nastawiona dość sceptycznie. Na les misowym mixie w TV mnie nie powalił, a na nagraniach ze Spring Awakening wokalnie pokazał się raczej od słabej strony i nie wywołał we mnie entuzjazmu, co było spowodowane przede wszystkim tym, że fałszował. Jak się okazało, na żywo z wokalem było dużo lepiej, a wręcz całkiem porządnie. „Empty Chairs…” zaśpiewał naprawdę bardzo ładnie tak, że aż się zdziwiłam i tu chyba znowu kolejny przypadek po Javercie, kiedy aktor rozkręcił się na koniec swojego występu. Aczkolwiek wcześniejsze partie też były zaśpiewane przyzwoicie i bardzo na poziomie. Aktorsko w zasadzie Marius jak Marius. Ten był akurat kompletnie ślepy i niedomyślny, i zupełnie nie zauważył tego, że Eponine coś do niego czuje (co przy tym, w jaki sposób grała Alexia, było w sumie dość logiczne, że mógł nie zauważyć), tak więc ranił ją na każdym kroku, nadmiernie ekscytując się tym, jaka to Cosette jest wspaniała i jaka to Eponine jest wspaniała, że pomogła mu odnaleźć Cosette. No cóż… Może to zabrzmi paradoksalnie, ale aktorsko najbardziej podobał mi się w „A Little Fall Of Rain”, i owszem, tak… doskonale pamiętam o tym, że w ogóle nie widziałam głównej dwójki podczas tej sceny xD Jednak głosowo Craig zagrał to tak ładnie i przejmująco, że nie musiałam go widzieć, żeby zrozumieć że chyba go ta śmierć trochę ruszyła. I naprawdę bardzo ładnie chlipał na koniec! (wiem, że to zabrzmiało jak sarkazm, ale nie ma tu ani miligrama sarkazmu!) Nie brzmiał jak rozmazana beksa i nie brzmiał tak jakby grał, że płacze, wymuszenie i na siłę. Chłopak widać wprawiony po Melchiorze… Było to naprawdę wiarygodne i poruszające. I właśnie za ten płacz największy plus dla Craiga, tym bardziej że nie często się widzi (słyszy?) wiarygodny płacz w teatrze. Ogólnie rzecz biorąc, Marius całkiem ok. Nie wybijał się, ale większych zastrzeżeń również brak. No i drugi przystojniacha, czyli pan Ężo we własnej osobie. Wydaje mi się, że Liam Tamne miał chyba trochę za mało charyzmy do tej roli. A przynajmniej do pierwszego wyobrażenia, które przychodzi do głowy na dźwięk tego imienia. Z „zasady” Enjorlas powinien być rewolucjonistą z krwi i kości, pewnym tego co chce zrobić i o co chce walczyć. Natomiast na moim spektaklu było widać, że Liam-Enjorlas wierzy w całą tę ideę i chce się jej całkowicie oddać, jednak patrząc na niego miałam wrażenie, że to trochę taki mały chłopiec, który wierzy, że podbije świat. Owszem, mobilizował kolegów i, owszem, próbował ich prowadzić, jednak wydawało mi się, że sam nie jest do końca na to gotowy, choć nie chce się do tego przyznać… lub raczej sam o tym nie wie. Było to widoczne w „A Little Fall Of Rain”, kiedy siedział nieruchomo na czubku barykady i po prostu wpatrywał się przed siebie. Mimo tego, że widziałam wyłącznie jego plecy, skojarzył mi się raczej z małym zagubionym chłopcem, niż odważnym i zdeterminowanym rewolucjonistą (zresztą reszta ekipy ABC też była generalnie jakoś tak średnio przekonana), tak jakby miał wątpliwości, czy dobrze robi. Mimo wszystko, nie mówię że mi się nie podobał. Po prostu nie był to typ Enjorlasa, który swoją charyzmą burzy ściany oraz porusza niebo i ziemię, żeby przekonać resztę do jedynej słusznej racji. Wokalnie było bardzo dobrze i przyjemnie się go słuchało.

Po wszystkich nudnych i ponurych postaciach pora na Thernardierów. A Ci spisali się świetnie. Od zawsze (no a przynajmniej odkąd zapoznałam się trochę bliżej z tym musicalem) twierdziłam, że to Szanowna Mme wymiata, a mąż się do niej nie umywa. Może było to spowodowane obsadami jakie zdarzało mi się oglądać… Tak czy siak, tutaj również muszę przyznać, że Madame (Katy Secombe) już na samym wejściu wymiotła bez dwóch zdań, ze swoim genialnym „Enough of that…! …Or I’ll forget to be NICE!”. Potem było tylko lepiej, a jej pełen żalu wywód podczas „Master Of The House” rozłożył widownię na łopatki. Po świetnym wejściu w wykonaniu Katy, zaczęłam obawiać się o Pana Domu, jako że nie przypominam sobie Thenardiera, który by mi się podobał w 100%... i o to proszę, taki się pojawił. Generalnie, osobiście uważam że to Madame ma w tym spektaklu robić za postać komiczną, a Pan Thenardier wcale taką postacią nie jest. Owszem, ma momenty komediowe, ale tak naprawdę jest bezwzględną, przebrzydłą i przebiegłą szują, która bez skrupułów wykorzystuje cierpienia innych (małżonka wprawdzie ma w tym swój udział, ale to nie jest pokazane w aż tak perfidny i dosadny sposób). I tu chyba jest powód, dlaczego nie podobał mi się w zasadzie żaden Thernardier, którego widziałam. Otóż, wszyscy starali się być śmieszni, a to mi tutaj nie pasowało. Cameron Blakely, wcale nie próbował być zabawny. On po prostu był cwaniakiem, a to że przy okazji niektóre rzeczy wychodziły komediowo, to już „wypadek przy pracy”. I chyba właśnie ten czynnik sprawił, ze bardzo podobał mi się w tej roli i śmiało mogę go nazwać najlepszym Thenardierem, jakiego widziałam. Dzięki temu, że nie silił się na humor, przy całej swojej karykaturalności wypadał wiarygodnie, a razem z celowo-komiczną żoną bardzo dobrze się uzupełniali i powstał z tego duet idealny. Tak więc wielkie brawa dla tej dwójki, bo chociaż nie lubię ich wątku i najchętniej cały bym wycięła (no dobra, poza paroma linijkami tekstu ale to na dwóch rękach mogę policzyć), to naprawdę trzymali poziom i świetnie sprawdzili się w swoich rolach. I zdecydowanie byli w czołówce najmocniejszych stron tego spektaklu. Braaaaawo!

I ostatni punkt obsady: dzieci. Jak pisałam wyżej nazwisk nie znam i ubolewam nad tym potwornie! No nic. Mała Cosette była najlepszą Małą Cosette jaką widziałam (a na pewno z tych, które widziałam na żywo). Śpiewała przepięknie, wszystko czyściutko, a do tego bez żadnych nosowych czy przydechowych dźwięków. Aż się zdziwiłam jak zaczęła śpiewać, bo to chyba pierwsza dziewczynka w tej roli która śpiewała IDEALNIE, bez najmniejszego fałszu. Aktorsko było też bardzo dobrze i naturalnie. Podobnie Mała Eponine. Jeśli chodzi o Gavroche’a to również nie mam na co narzekać. Wprawdzie nie przebił genialnego Toby’ego Prynne’a z mojej obsady tour, ale tutaj mały też wymiatał. Rozstawiał wszystkich po kątach w swój słodko-władczy sposób i generalnie od pierwszej sekundy oczarował i podbił całą widownię. Fakt faktem, że scenę śmierci mógł zagrać trochę lepiej, ale to też już czepianie. A zagrał to i tak dość naturalnie, więc czepiać się nie zamierzam. Tak więc, Gavroche udany pod każdym względem, zarówno aktorskim jak i wokalnym, i jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu, bo uwielbiam tę postać! Wygląda na to, że dziecięca część obsady była kolejną z czołówki najmocniejszych stron sobotniego Les Miza.

Jak da się zauważyć po tych wszystkich opisach, obsada nie była specjalnie wymarzona. I chociaż nikt nie raził w negatywny sposób, to też nie za bardzo było nad kim kwiczeć… Generalnie poza Alfiem, Thenardierami i maluchami reszta aktorów była ok, jednak bez żadnych większych emocji. I dało się to odczuć w samym odbiorze spektaklu. Tak jak, oglądając wersję jubileuszową - mimo tego że momentami się nudziłam - przepłakałam przynajmniej 1/5 musicalu (w zasadzie prawie cały II akt), tak tutaj chyba tylko w jednym momencie się wzruszyłam i to bez histerycznych płaczów. Inna sprawa, że byłam tego dnia rozkojarzona z powodów niespektaklowych i miałam problemy ze skupieniem się w teatrze. No ale tak czy siak, obsada nie powaliła… a szkoda.

Tak sobie pomyślałam, że pozwolę sobie zestawić produkcję oryginalną z wersją unowocześnioną, może kogoś to zainteresuje. Tak więc, główną i najbardziej widoczną różnicą jest sam klimat spektaklu, a właściwie sposób w jaki zainscenizowali całość. I to rzuca się w oczy już przed spektaklem. W wersji oryginalnej na ekranie widzimy standardowe, zimne francuskie barwy, a na ich tle Cosette (wszystko tak jak na plakacie), podczas gdy wersja 25th ukazywała dość malowniczy pejzaż w pastelowej kolorystyce. I w obu tych przypadkach animacja jest swego rodzaju zapowiedzią tego, czego możemy spodziewać się później. Stara produkcja jest dość mroczna, na scenie cały czas jest ciemno, a oświetlenie nie jest specjalnie kolorowe, podobnie jak elementy scenografii. Nie mamy tutaj właściwie żadnych animacji, poza pojawiającymi się parę razy napisami informującymi o tym gdzie i w jakim roku ma miejsce akcja spektaklu. Dla odmiany, wersja jubileuszowa jest już bardziej przyjemna dla oka, głównie za sprawą przepięknych, pastelowych animacji które przewijają się w tle przez praktycznie cały spektakl, ukazując różne pejzaże. I ogólnie rzecz biorąc, jeśli dobrze pamiętam oświetlenie było tam jaśniejsze i generalnie całość była bardziej malownicza i nie tak bardzo surowa. Było też tam więcej kolorów i wszystko wydawało się trochę bardziej pozytywne, a scenografia była bardziej okazała i rozbudowana. Kolejną różnicą jest obrotówka, której w wersji tour brak (i po obejrzeniu oryginału wcale się nie dziwię, że ciężko sobie wyobrazić ten spektakl bez tego mechanizmu Wink), co oczywiście ciągnie za sobą zupełnie inny sposób rozegrania poszczególnych scen. Nie wnikałam w to specjalnie głęboko, ale przypominając sobie jak działały pojedyncze elementy scenografii w 25th, dochodzę do wniosku że chyba mieli tam Inteligentne Plaftormy. Razz Tak czy siak, nietrudno się domyślić że większość scen wyglądała zupełnie inaczej, niż w oryginale. Począwszy np. już od samego prologu… W wersji oryginalnej galernicy stoją w dwóch rzędach i wyglądają, jakby mieli w rękach kilofy albo coś w tym rodzaju. W 25th byli rozmieszczeni na siedząco w dwóch przedzielonych rzędach (tak jak widownia w pierwszych rzędach w Romie i w Baduszce) i jeśli dobrze pamiętam, ich praca przypominała raczej wiosłowanie. Podejrzewam, że gdybym pamiętała więcej szczegółów, mogłabym wypisać tego typu różnice w 90% scenach (w „Come with me” np. ciężko byłoby coś diametralnie zmienić ). Jeżeli ktoś widział wersję romową, to jubileuszowa była pod pewnymi względami podobna (np. początkowe epizody odbywające się naprzemiennie po obu stronach sceny, etc). Co tam jeszcze z takich małych zmian… W 25th w sekwencji z Fantine, kobieta za każdym razem schodzi ze sceny za kulisy i ponownie na nią wraca; w oryginale wszystkie przemiany dzieją się na scenie za zasłaniającymi ją prostytutkami. W „Confrontation” na szczęście Valjean nie atakował Inspektora nogą od krzesła, tylko – jeśli dobrze pamiętam – unieruchomił go i chyba nawet lekko przydusił. Sceny przy bramie do domu Valjeana były tak wyreżyserowane, żeby jednocześnie było widać zarówno bohaterów na pierwszym planie (w środku posesji) oraz tych za bramą. Możliwe, że brama była lekko nachylona pod kątem, ale nie jestem pewna. Śmierć Gavroche’a nie była widoczna. Chłopiec po prostu zszedł na drugą stronę barykady i zaczął śpiewać – widownia tylko go słyszała i mogła jedynie wyobrażać sobie co tam się dzieje. Scena samobójstwa Javerta różniła się dość znacznie (a most był naprawdę pokaźny i imponujący!), ale o tym już było kiedyś. Poza tym, w wersji 25th (na szczęście!) brakowało elementów slow motion. Tak więc rozstrzeliwani panowie na barykadzie, upadali na nią z impetem i robiło to dużo większe wrażenie, niż w zwolnionym tempie oryginału. Tym bardziej, że barykada była wyższa i ryzyko, że któryś źle się zaczepił i spadnie na głowę, robiąc sobie krzywdę, było dość spore. Kolejną różnicą była orkiestra… Wersja 25th otrzymała nowe aranże, które wtedy słuchane na żywo, bez uprzedniej próbki i w porównaniu ze starymi z płyty, robiły naprawdę ogromne wrażenie. Teraz na West Endzie od czerwca również panują aranżacje tourowe i nie wiem czy to kwestia nagłośnienia, czy przyzwyczajenia za sprawą CD z objazdówki, ale niestety nie zrobiły na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem. I ogromnie tego żałuję. Tak samo jak żałuję tego, że nie udało mi się załapać na stare… no ale nic. Wracając do porównania. Generalnie, mimo tego że oryginał nie wygląda na przestarzały, to jednak gdy przyrównamy obie wersje, nie da się ukryć że bardzo widać różnicę i każdy bez problemu wskazałby te nowszą (a przy tym nowocześniejszą). W 25th widać było pełną świeżość i trochę więcej efekciaryzmu (np. efekty pirotechniczne na barykadzie [w oryginale brak], czy oświetlenie „biegające” po widowni). Mam też nieodparte wrażenie, że druga wersja była droższa… a przynajmniej tak to wyglądało. Generalnie, obie wersje różnią się diametralnie, począwszy od klimatu spektaklu, kończąc na drobiazgach. Mi chyba bardziej podobała się nowsza wersja, ale w zasadzie trochę ciężko je porównywać (tym bardziej, że obsada prawdopodobnie też ma w tej ocenie swoje zasługi).

Podsumowując, spektakl mi się podobał, mimo tego że byłam rozkojarzona i momentami czekałam na przerwę / koniec. Tak czy siak, ani trochę nie żałuję, że wylądowałam na widowni, chociaż nie mam zamiaru ukrywać, że obecna obsada nie powala. Jeśli będę miała jeszcze okazję, to na pewno pójdę jeszcze raz, chociaż chętnie poczekałabym na zmianę obsady.

A z rzeczy około spektaklowych… Za mną siedziały jakieś 3-4 osoby, które cały czas głośno gadały, wydawały dziwne odgłosy, momentami niemal przekrzykując się i wybuchając śmiechem (oczywiście nie w momentach, które były śmieszne w spektaklu… to były reakcje na to, co powiedzieli koledzy). Najlepsze jest to, że po jakimś czasie jeden z tych panów zwrócił uwagę siedzącej obok mnie dziewczynie, żeby się tak nie wychylała do przodu, bo oni przez to nie widzą dobrze, a ONA im przeszkadza w odbiorze spektaklu. Argghhh… W takich momentach żałuję, że nie przynoszę tasaka do teatru. Kochamy ludzi potrafiących się zachować.
Po spektaklu udałam się na stage door i szczerze mówiąc jeszcze nie widziałam takich tłumów. Może nie były to setki osób, ale myślę że spokojnie ze 20-30 się uzbierało. Nie wiem czy to była jakaś specjalna okazja, ale naprawdę wyglądało to dość pokaźnie, tym bardziej że pan ochroniarz ustawił przed wyjściem barierki, więc jak aktorzy wychodzili i podpisywali programy zza tych barierek, można się było poczuć jak na jakiejś premierze kinowej albo na czerwonym dywanie…

PS. Doszłam do wniosku, że chyba mam coś ze słuchem… po „What a bitch” w Love Never Dies nadszedł czas na „Bread and Black” XD


A tak z innej paki, czyli wracając do wersji filmowej. Lubię Annę Hatheway i podobno umie śpiewać… Próbka tutaj – ”On my own” podczas Oscarów. Źle nie jest, ale nie powiedziałabym, że brzmi to jakoś super rewelacyjnie… No ale jak podreperują to komputerowo to powinno być ok. Emmę Watson też bardzo lubię i w zasadzie Cosette w jej wykonaniu może być ciekawa, ale znowu… Nigdy nie słyszałam jak śpiewa, ale to nie zmienia faktu, że mimo całej mojej sympatii do niej, chyba wolałabym kogoś wprawionego.

Znalazłam stary artykuł, dotyczący spekulacji obsadowych. W tej chwili, jak już część typów jest znana, nie ma on większego znaczenia, ale myślę że to fajna ciekawostka jakie nazwiska były brane pod uwagę: [link widoczny dla zalogowanych]

No i jeszcze jeden news… JOJ właśnie napisał na Twitterze, że dostał propozycję grania Valjeana w filmie, ale kolidowało mu to z innymi planami. …i teraz nie wiem co powiedzieć. Jestem chyba w zbyt wielkim szoku, żeby się wkurzać, ale myśl o tym że była realna szansa, żeby mieć go nagranego i to w FILMIE… :/ Zdecydowanie wolałabym nic o tym nie wiedzieć, i dalej przeklinać producentów że stawiają na gwiazdki…


Ostatnio zmieniony przez Kuncyfuna dnia Czw 17:13, 22 Wrz 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Czw 14:06, 22 Wrz 2011    Temat postu:

... WOW. Jestem w autentycznym szoku po tym, co przeczytałam o Twoim Javercie. Chyba... chyba muszę to porządnie przemyśleć, bo w tej chwili mój mózg jest rozdarty między "A to ciekawa interpretacja!" a "TO NIE JEST JAVERT!!". Hm.

Enjolras zresztą też brzmi wielce nieortodoksyjnie. Widać trafili Ci się panowie eksperymentujący z mitami.

Sprawy z filmem i JOJem komentować może nie będę, bo jakbym zaczęła, posypałyby się przekleństwa...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 20, 21, 22
Strona 22 z 22

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1