Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
The Lion King
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Śro 18:24, 29 Kwi 2009    Temat postu:

http://www.youtube.com/watch?v=g5qVBMtMql4&feature=related - "The Lion King" na Broadwayu - a właściwie nie na B-wayu, bo obsada z LA - w częściach, nagranie dosyć stare, ale dobrze widać Very Happy

Ostatnio zmieniony przez Draco Maleficium dnia Śro 18:41, 29 Kwi 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kamilka__
KMTM


Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 349
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Tczew

PostWysłany: Wto 19:59, 07 Lip 2009    Temat postu:

Jakie to jest cuudne! Muzyka, stroje... Czemu dopiero zaczęłam KL słuchać choć mam OBC już dawno to ja nie wiem... Smile A przy "Endless night" się rozpływam Very Happy I do tego takie... Oryginalne stroje. Cud miód i rodzynki w czekoladzie Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
polajda
KMTM


Dołączył: 01 Maj 2008
Posty: 1456
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdynia

PostWysłany: Czw 19:17, 13 Sie 2009    Temat postu:

wczoraj bylam na the lion king na west endzie! Very Happy tego sie nie da opisac, trzeba zobaczyc Very Happy piekne kostiumy, scenografia... charakteryzacja! mozliwosci sceny niesamowita :p obkreca sie zapada wygina wysuwa i wszystko co sie da xd glosy piekne tam maja co poniaktorzy naprawde Very Happy aaaa i rewelacyjne swiatla Very Happy
piekne! Smile ciesze sie, ze bylo mi dane zobaczyc Razz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Nie 16:11, 28 Mar 2010    Temat postu:

[link widoczny dla zalogowanych] dotyczący francuskiego "Le roi lion". Wprawdzie po francusku, ale jest trochę filmików (np. relacja z premiery) i można posłuchać paru utworów.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Czw 10:43, 19 Sie 2010    Temat postu:

Środa, 11.08.2010, 19:30 w Lyceum Theatre

Właściwie mogłabym się podpisać pod postem Polajdy powyżej, ale jako, że ja to ja, nie byłabym sobą, gdybym nie podzieliła się z wami moimi wrażeniami w nieco dłuższej formie Wink Kiedy weszłyśmy do Lyceum i zajęłyśmy nasze miejsca w Royal Circle (skąd naprawdę świetnie było widać zarówno całościowo choreografię, efekty i możliwości sceny, jak i aktorów), byłyśmy już po popołudniowych "Nędznikach" i nie do końca jeszcze zdążyłam ochłonąć po tamtym, równie niesamowitym, spektaklu. Teatr na szczęście pomógł wczuć się w odpowiedni klimat - stary, zabytkowy Lyceum, w którym kiedyś wystawiano pierwszą inscenizację "Draculi," jest przepięknym budynkiem zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz; jedno z większych audytoriów spośród tych, które zwiedziłyśmy od środka, wszystko w kolorach rdzawej czerwieni i przyciemnione, zdobienia, pięknie malowany sufit, no i ekran zamiast kurtyny, na którym wyświetlano afrykańskie malowidła przed rozpoczęciem spektaklu. Tu akurat można było cykać zdjęcia w środku, więc kiedy zgramy je na komputer, z pewnością wkleję parę, żeby to lepiej zobrazować.

Kiedy spektakl się zaczął, rozpłakałam się już na "Circle of life."

I to mogłoby wystarczyć za pokazanie, jak silne ten spektakl ma oddziaływanie na widza. Najlepsze jego określenie to chyba MAGIA. I to Magia w pełni zasługująca na duże M. Czuć ją było we wszystkim - w niesamowitej, porywającej muzyce (miałyśmy piękny widok na panów perkusistów, którzy ustawieni w lożach po obu stronach sceny wymiatali na tradycyjnych afrykańskich bębnach); w kostiumach i całych tych skomplikowanych kukiełkach tworzących zwierzęta, które wszyscy tu pewnie dobrze znają, ale które, oglądane na żywo, przekraczały wszelkie wyobrażenie; w przepięknych światłach i w scenografii, która często "zrobiona" była z aktorów (np. ruchome trawy sawanny w "Grassland Chant") i ich choreografii, a jak nie, to w wielu wypadkach z samej sceny, która naprawdę robiła wszystko: podnosiła się, opadała, wysuwała zakręcającą się Lwią Skałę, a na niebie migotały gwiazdy lub wznosiło się wielkie, ikoniczne już dla tego spektaklu słońce...; w samej grze aktorów, która owszem, była wyreżyserowana w sposób dosyć kreskówkowy, co niekiedy flirtowało niebezpiecznie ze sztucznością, ale nigdy nie przekroczyło tej granicy, zamiast tego podkreślając i wydobywając baśniowy, nierealny, egzotyczny klimat całej produkcji; w scenariuszu i w pięknej historii, którą wszyscy znają, ale która tutaj brzmiała nieco inaczej, okraszona afrykańską tradycją; wreszcie w atmosferze, którą dawno temu wyczarowała na scenie Julie Taymor swoją wizją i interpretacją, a która w dalszym ciągu trzymana jest przy życiu przez obsadę prawie wyłącznie złożoną z Murzynów (z wyjątkiem Skazy, Timona, Pumby, Zazu oraz Eda - czarny charakter i postaci służące za typowy comic relief, przypadek czy celowe działanie mające nam coś pokazać?). Ta atmosfera jest dla nas egzotyczna i może między innymi dlatego tak silnie działa na wyobraźnię. Bo o ile filmowy "Król Lew" nie był nią tak przesycony i jego głównym środkiem ciężkości był wątek walki o władzę, problem odpowiedzialności i przyjmowania konsekwencji za działania w przeszłości (co czyniło ten film bardzo uniwersalnym oraz aktualnym w każdym miejscu i czasie), tak w spektaklu te wszystkie wątki owszem, są istotne, ale jest to bajka na wskroś afrykańska. Kostiumy, scenografia, muzyka i choreografia czerpią garściami z tradycji Czarnego Kontynentu, osadzając całą historię bardzo mocno w tamtejszej rzeczywistości i czyniąc historię Króla Lwa bardziej odległą, przez co nie wydaje się już tak uniwersalna, ale nie mniej przez to fascynującą; bo obcą, pełną nieznanej nam magii, kuszącej egzotycznością i olśniewającą barwnością tej tradycji. Myślałam, że przez to nie będę przeżywać tej opowieści tak silnie, jak podczas oglądania filmu, ale stało się wręcz odwrotnie - zostałam kompletnie zaczarowana całością, która była po prostu piękna. Radosna, pełna humoru i ciepła, ale i mroczna, obca... Inna. W perspektywie uważam, że wydobycie tej inności i podkreślenie afrykańskiej tradycji poprzez wybranie takiej a nie innej spośród paru możliwych interpretacji filmu animowanego (teoria, że lwy i inne zwierzęta były tylko alegorią afrykańskiego plemienia, była wysnuta chyba jeszcze przed powstaniem musicalu, o ile dobrze się orientuję) było najlepszym rozwiązaniem dla wprowadzenia historii Simby na scenę, i dokonawszy tego, Julie Taymor udowodniła, że jest prawdziwą wizjonerką.

Wspomniałam o choreografii i kreskówkowej grze. W „Królu Lwie” bardzo ważną rolę odgrywał ruch sceniczny – powiedziałabym wręcz, że pod tym względem można by go porównać do produkcji Kościelniaka, bo choć nie aż tak eksperymentalny, ruch sceniczny w tym spektaklu był bardzo dopasowany do klimatu historii, do egzotyki i ogólnego zamysłu tego przedstawienia oraz do każdej postaci z osobna. Mufasa poruszał się po scenie pół skacząc, pół posuwając się do przodu dużymi, zdecydowanymi krokami, Skaza trzymał się bardzo prosto i dosyć sztywno, poruszając się za pomocą laski, dorosły Simba co i rusz podskakiwał i tanecznym krokiem obracał się, nie mogąc ustać w miejscu, dorosła Nala niemal płynęła z gracją, Rafiki… cóż, Rafiki to fenomen sam w sobie Wink Poza podkreślaniem osobowości każdego z bohaterów, sposób, w jaki się poruszali, sugerował zwierzęcość, trochę, jak w „Kotach,” gdzie aktorzy naśladują ruchy zwierząt, przez co widzimy zarówno je, jak i aktorów, i oba te światy się nakładają. W „Królu Lwie” więcej było człowieka-członka plemienia (i sposób, w jaki się poruszali, również to podkreślał), niż zwierzęcia, ale mimo wszystko nawiązanie do oryginalnego filmu zostało zachowane i poza kostiumami, ruch sceniczny był kolejnym ukłonem w jego stronę (oraz, jak podejrzewam, w stronę młodszej części widowni, która pragnie zobaczyć swoich ukochanych bohaterów w takiej formie, w jakiej ich znają). A skoro już wspomniałam o kostiumach – których opisywać z pewnością nie muszę, bo chyba wszyscy tu widzieli mniej więcej, z jak niebywałą fantazją i pomysłowością rozwiązano ten problem w TLK – niech wolno mi będzie wyrazić swój zachwyt nad tym, jak sprawnie artyści poruszali tymi skomplikowanymi maszyneriami, które nieraz, jak np. w przypadku hien, Timona i Pumby, wymagały naprawdę wielkiej koncentracji i podzielności uwagi, gdyż trzeba było nie tylko poruszać wieloma elementami kostiumu na raz, ale i grać własną twarzą, głosem i ciałem, śpiewać, pilnować choreografii itp. Nie wiem, jak oni to robią, ale byli po prostu perfekcyjni i podczas spektaklu nie było najmniejszej wpadki, a w tym przypadku naprawdę o nie nietrudno.

Sceny, które robiły największe wrażenie (skoro ciągle jeszcze jesteśmy przy rozwiązaniach inscenizacyjnych)? Ciężko wybrać, bo każda z nich miała w sobie coś, co zaskakiwało i zachwycało, ale na tę chwilę jestem skłonna wskazać sam początek („Circle of life” na żywo po prostu nie da się opisać), tragiczną scenę biegu stada antylop (niesamowicie pomysłowo i potężnie przedstawione!!), „He lives in you” w drugim akcie, z chwilą pojawienia się twarzy Mufasy na niebie (!!), „Be prepared” z legionami hien, „I just can’t wait to be king” i finał. „Shadowland” w sumie też, mimo nienajlepszego wokalu Nali. Urocze i przepiękne były wszystkie wstawki typowo afrykańskie, jak „The Lioness Hunt”, „Grassland Chant,” „One by one” – świetna choreografia, piękny taniec, śliczna muzyka. W „Rafiki’s Lament” zachwycił mnie prosty zabieg wyjmowania dwóch wstążek z oczu lwich masek przez aktorki – proste, ale potężne.

Dla tych, którzy znają album OBC: parę utworów zostało skróconych – w „Can you feel the love tonight” usunięto instrumentalny fragment z sekwencją baletową, skrócono „The madness of king Scar” o załamanie psychiczne Skazy i jego moment totalnej schizofrenii, a „The morning report” całkiem usunięto (jak dla mnie, tym lepiej, nie przepadam za tym numerem). Dodano za to repryzę „Be prepared” po przemówieniu Skazy na Lwiej Skale, kiedy ogłasza się królem (nie pamiętam, czy to było od początku w przedstawieniu i po prostu nie dali tego na płytę, w każdym razie byłam tym miło zaskoczona).

No dobrze, to by chyba było tyle na temat samej inscenizacji, przejdźmy teraz do kwestii, która najbardziej wszystkich zajmuje, czyli do obsady.

Pozwolę sobie pofolgować moim fangirlowym uczuciom i zacznę od Skazy, który jest moją ulubioną postacią w filmie animowanym i – jak się okazało – w spektaklu też. W środę wieczór w tę rolę wcielił się understudy, David Stoller. Miałam co do tej postaci śmiesznie wysokie wymagania, a ten pan nie tylko im sprostał, ale też je przerósł, urastając w moich oczach do ozdoby i gwiazdy spektaklu. Był obłędny. Idealnie zblazowany, ironiczny i emanujący podejściem „I’m surrounded by idiots,” doskonale pokazywał, że tekst o tym, że to on dostał największą porcję inteligencji, jest całkowicie uzasadniony. Świetnie uwydatnił kontrast pomiędzy nim a Mufasą, idąc w stronę ambitnego, ale i flegmatycznego i zgorzkniałego, pełnego dystynkcji arystokraty, którego ambicja, miłość własna i przekonanie o własnej wartości są ciągle niedokarmiane i niezaspokojone. Jako jedyny z lwów wyposażony został w ogon, a jego kostium był dosyć nietypowy – koleżanka, która zasponsorowała nam ten spektakl, porównała go do samuraja i muszę przyznać, że coś w tym jest. W dodatku David mówił z rozkosznym, dystyngowanym, cynicznie-eleganckim brytyjskim akcentem ociekającym wyższą klasą i jako jedyny nie grał na wyrost, co jeszcze bardziej podkreślało jego inność i wyobcowanie w stadzie. Klasa sama w sobie. Jednak już przy słuchaniu nagrania zgrzytnęło mi, i to bardzo, jedno: jego zaloty wobec… Nali. Nali, wtf?! Skoro już musiał zagrozić swoją męskością lwice w stadzie, nie mógł wybrać Sarabi, wdowy po Mufasie? Nie, scenarzyści uznali, że jeśli ośmieli się położyć rękę na czymś, co ma należeć do Simby, to jeszcze bardziej podkreśli jego jako wroga i zdemonizuje tę postać. Według mnie, ośmieszyło go to. Przepraszam, ale robienie ze Skazy podstarzałego amanta z tendencjami do młodych to jednak przegięcie Sad

Mufasa, grany przez Shauna Escoferry, był królem w pełnym znaczeniu tego słowa. Ciepły, ale jednocześnie władczy i chociaż nie kreował wokół siebie celowego dystansu, to jednak emanował spokojnym autorytetem i wiadomo było od razu, że z tym panem nie należy zadzierać. Jak już mówiłam, poruszał się bardzo specyficznie, a „They live in you” zaśpiewał świetnie. Jego relacja z Simbą była ujmująca, a z Zazu – ucieszna (rozwaliła mnie scena, w której żartował, że go zwolni). Bardzo mi się podobał.

Simba w wersji małej był rozkoszny. Przebojowy, bardzo dobrze śpiewał, charyzmatyczny i przeuroczy, no cud i miód. Jego dorosła wersja, Andile Gumbi, bardzo dużo skakał, biegał, nerwowo gestykulował, słowem – rozpierała go energia. Widać było, że ma w sobie aż nadmiar witalności i ciągle poszukuje dla niej ujścia. Bardzo sugestywnie zagrana jego transformacja pod wpływem powrotu Nali i czarów Rafikiego, a „Endless Night” w jego wykonaniu było prześliczne i chwytało za serce. Dramatycznie poprowadził finał i można było naprawdę współczuć i identyfikować się z tym młodym człowiekiem, który, zmuszony przez życie i okoliczności, w końcu zebrał się na odwagę i postanowił stawić czoła przeszłości. Dobry, sympatyczny i żądny wrażeń, który dojrzewa z każdą sceną w przedstawieniu – kiedy zaryczał triumfalnie na koniec na szczycie Lwiej Skały, można było łatwo uwierzyć, że przywróci dobrobyt królestwu.

Niestety trochę mniej zachwycająca była Nala – a raczej dorosła Nala, bo w wersji dziecięcej mała wymiatała. Wyluzowana i bardzo zadziorna, pełna siły i swoistej mądrości, przyćmiewała nieco samego Simbę. Narran McLean, w starszej wersji, właściwie nie była zła, ale widać było, że nie do końca jest pewna na scenie – może jeszcze brak jej doświadczenia, ale w jej grze trochę za mało było naturalności, jak gdyby bardziej markowała, a nie czuła swoją postać. Ze śpiewem też nie było najlepiej – nieźle, ale lata świetlne od nagrania z Broadwayu, a szkoda, bo „Shadowland” należy do moich ulubionych piosenek. No i nie miała prawie żadnej chemii z Simbą, przez co ich nagłe zakochanie się w sobie ot tak nie było wiarygodne.

Rafiki wymiatała i rządziła na całej linii, i tyle.

Jeśli chodzi o pozostałe postaci, mogę jednym słowem właściwie zakrzyknąć: boscy! Timon i Pumba tak samo rozczulający, jak w filmie, komiczni i od razu budzący sympatię, wnosili bardzo potrzebny pod koniec I aktu uśmiech ulgi i koloryt, przez cały spektakl po prostu sam cymes. Podobnie Zazu, którego w filmie nie lubiłam, a który tutaj wylądował wśród moich ulubionych postaci. Wśród hien prym wiódł Ed – wystarczyło, że wywalił język w odpowiednim momencie, i cała widownia pokładała się ze śmiechu. Shenzi i Banzai zresztą też znakomici, najlepiej im poszło w „Be prepared,” ale we wszystkich scenach ze swoim udziałem wymiatali. No i jak już pisałam, jestem pełna podziwu dla umiejętności multitasking wszystkich wymienionych tu postaci, bo operowanie ich kostiumami to była wyższa matematyka. Zespół w tym spektaklu był wyjątkowo duży jak na inne musicale, które widziałyśmy w ciągu tego tygodnia, i wszyscy brzmieli niesamowicie, tańczyli przepięknie i grali cudownie. I może w tym momencie skończę, bo kończą mi się superlatywy Wink

Czy muszę jeszcze dodawać, jak bardzo mi się podobało? Bardzo, bardzo, bardzo. „Król Lew” nie jest spektaklem, jest wydarzeniem. O.

A co się napatrzyłam na gołe męskie klaty, to moje.


Ostatnio zmieniony przez Draco Maleficium dnia Czw 10:49, 19 Sie 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Nie 18:23, 17 Lip 2011    Temat postu:

Wakacyjno-Kuncowym zwyczajem, sobotę należało wykorzystać w odpowiedni sposób, przepuszczając wszystkie pieniądze zaoszczędzone w ciągu tygodnia. Tym razem natchnęło mnie na The Lion King. Wiedziałam, że na tym spektaklu muszę dobrze widzieć, a nie chciałam powtórzyć wtopy z beznadziejnym miejscem, która miała miejsce na Wicked, tak więc znowu się wykosztowałam na miejsce za 65 funtów (to już ostatni raz, naprawdę...!), w efekcie: parter, rząd G, msce 6. Oczywiście na miejscówkę ponarzekać by się dało, bo była lekko pod skosem w stosunku do sceny, więc np scena ucieczki Simby przed antylopami nie robiła aż takiego wrażenia, jakie mogłaby robić. Tak czy siak, rozwodzić się nad tym nie będę, bo nie ma po co... tym bardziej, że w zamian było parę dodatkowych atrakcji związanych ze sprawami "zakulisowymi", bo dało się co nieco dojrzeć z lewej strony sceny. No i było blisko… Smile

16 lipca 2011, godz. 14:30 – Lyceum Theatre:
Simba – Lorenzo Dizel-Cubuca / Andile Gumbi
Nala – Isabelle Ouattara / Ava Brennan
Mufasa – Shaun Escoffery
Scar – George Asprey
Rafiki – Brown Lindiwe Mkhize
Zazu – Stephen Matthews
Timon – Jamie Golding (stanby)
Pumbaa – Keith Bookman
Shenzi – Jacquelyn Hodges
Banzai – Gary Forbes
Ed – Sebastien Torkia

Jeśli chodzi o sam spektakl. Tak, znowu mentalnie podzieliłam z Draco płacz na samym początku… Smile Generalnie całość jest zrobiona przepięknie, a każdy najmniejszy szczegół doskonale dopracowany. Tak , jak powiedziała Polajda, to co w tym spektaklu robi sama scena, już zapiera dech w piersiach. Poza wspomnianym podnoszeniem się, zapadaniem, obkręcaniem i wyginaniem, na mnie wrażenie zrobiły jeszcze…gejzery. Niby nic wielkiego i pewnie – w porównaniu z innymi efektami – jest to jedna z mniej skomplikowanych rzeczy, jednak na mojej twarzy wywoływały gromkie „WOW”, szczególnie w scenie z tańczącymi hienami. Kostiumy są po prostu niesamowite i Pani Twórczyni powinna dostać jakąś nagrodę już za same pomysły. Większość z nich była prosta i dość chaotyczna, a jednak naprawdę zapierały dech w piersiach. Zwierzęta były po prostu niesamowite… To aż nie do pomyślenia w jak prosty i czasami wręcz prymitywny sposób można przedstawić taką ilość gatunków. Nawet nie sposób zapamiętać wszystkie i na pewno czegoś nie zauważyłam, ale moimi ulubionymi chyba zostaną gazele (te z „Circle of life”). Coś niesamowitego. Maski na głowach Skazy i Mufasy po prostu cudowne i potwornie żałuję, że z mojego miejsca nie było dobrze widać tego momentu, kiedy obaj na raz je opuszczają podczas sporu. Do lwic na samym początku nie byłam przekonana, ale jak tylko zaczęły się ruszać w tych zwiewnych kostiumach, stały się one jednymi z moich najulubieńszych. Podobało mi się też, że kilka postaci było pokazanych na wiele różnych sposobów… Mam na myśli to, że np najpierw widzimy malutkiego Simbę w rękach Rafiki, potem jest Simba „właściwy-mały”, następnie już inna kukiełka Simby przemyka sobie z tatą wśród traw, Simba „właściwy-duży” etc. Wydaje mi się, że dobrym rozwiązaniem było upodobnienie postaci w musicalu, do tych z wersji filmowej. Ludzie mają w głowach utarty obraz bohaterów, których znają, więc totalna zmiana ich wizerunku mogłaby być lekkim zgrzytem. Tak więc oglądanie Timona, Pumby, Zazu czy hien w takich wersjach, jakie dobrze znamy, przywoływało sentymenty. Z drugiej strony wszystkie lwy – mimo podobieństwa do pierwowzorów – zdawały się być bardziej surowe i groźne. Niestety sprawiało to, że na dorosłego Simbę nie dało się już spojrzeć jak na słodkiego lwa (a naprawdę kocham pyszczek filmowego Simby!), jednak w ten sposób lwom w spektaklu dodano trochę grozy, dumy i powagi, co tylko uwydatniało królewskość tych zwierząt i ich wagę w świecie przyrody. Ponadto, wspomniany już przez Draco, ruch sceniczny. To właśnie ten czynnik „dookreślał” każdą z postaci i w zasadzie poprzez samą mowę ciała można było doskonale podejrzeć portret psychologiczny danej postaci (Scar...!). W ten sposób filmowa kreskówkowość, np w postaci hien, przeplatała się z dość realną wizją afrykańskiej fauny (większość zwierząt przewijających się w tyle wyglądała bardzo realistycznie, mimo tego że często kostiumy były dość umowne). Połączenie wielu różnych technik przy kostiumach oraz wprowadzenie takich rzeczy, jak gra cieni, powodowało, że każda kolejna scena była zaskoczeniem i właściwie aż do końca spektaklu widz nie był pewny co go czeka w następnym ujęciu. Poza światem zwierzęcym, ogromne wrażenie robiły też różnego rodzaje trawy i inne roślinki, które się przemieszczały, żyły własnym życiem, czy nawet czasami wchodziły w relację z bohaterami (Trawa vs Timon xD). Jestem właściwie pewna, że pod względem wizualnym jest to najciekawszy spektakl jaki kiedykolwiek został stworzony. Jednak kostiumy na niewiele by się zdały, gdyby nie ruch sceniczny i choreografia. A ta była zwiewna i lekka kiedy trzeba, czasami dzika i dynamiczna, ale zawsze doskonale oddawała klimat Afryki. Po prostu idealna. Wszystkie elementy doskonale się ze sobą zgrywały, tworząc imponującą całość, która momentalnie pochłaniała widzów i przenosiła ich na Czarny Ląd.

No właśnie. Bo tak jak wspomniała Draco, wersja teatralna to nie tylko opowieść o Simbie. Odbicie kultury afrykańskiej ma tu miejsce nie tylko w muzyce, języku i ruchu scenicznym. Historia Lwa przeplatana jest scenami, które przypominały obrzędy afrykańskie i sposób w jaki ludzie z tych stron świętują różne rzeczy. Pierwsze wyjście kolorowo ubranych ludzi, którzy nijak nie wyglądali jak zwierzęta, wywołało we mnie lekką konsternację, jednak z każdym kolejnym tego typu fragmentem zaczęłam rozumieć, co twórcy mieli na myśli i co chcieli przekazać (czy raczej pokazać) poprzez te sceny. Wprawdzie nie jestem pewna, czy śpiewający „He lives in you” Simba pasował mi do pląsających z tyłu ludzi, za to wiem na pewno, że „One by one” na początku II aktu całkowicie skradło mi serducho. Fakt, iż 95% obsady składało się z ludzi czarnoskórych zdecydowanie nie był bez znaczenia (rozkład czarnych i białych aktorów u mnie był taki sam, jak na spektaklu Draco, więc to na pewno nie przypadek). Entuzjazm i naturalność bijące od zespołu, powodowały, że całość zyskiwała na wiarygodności. Bardzo dużo dawały też oryginalne afrykańskie instrumenty, które bardzo pomagały zbliżyć się do tej kultury i brzmiały nieziemsko (brawa dla grających w lożach panów!)

Przechodząc do właściwej obsady:

- Simba – w wersji małej (Lorenzo Dizel-Cubuca) był dość pocieszny i rozkoszny, chociaż momentami trochę sztucznawy. Widać było, że chce na wyrost, no i sceny „walki” z Nalą wyglądały trochę tak, jakby sam się pod nią podkładał. Może się czepiam i nie powinnam za dużo wymagać od chłopca w tym wieku, no ale… Za to śpiewał ładnie, było go słychać, wyciągał góry. Generalnie ok. Duży Simba (Andile Gumbi) również nie wywołał we mnie ogromnych kwików. Grał faktycznie bardzo „rozpierająco”, nosiło go po całej scenie: biegał, chodził, podskakiwał. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo wiarygodna kopia małego Simby – tak samo beztroski i żyjący zgodnie z Hakuna Matata. Do czasu. Było widać jego przemianę i to, że tak naprawdę czuje, że jest kimś więcej, w głębi duszy jest przywiązany do swoich korzeni (chociaż sobie tego nie uświadamia) i powinien robić coś innego, niż szukać robaków z Timonem i Pumbą. Bardzo ładnie zagrał moment wpadnięcia Timona do wodospadu. Wokalnie niby w porządku, ale chyba nie trochę w moim stylu. Nie będę ukrywać, że umiał śpiewać i to bardzo dobrze, ale coś mi nie pasowało. Nie wiem, może barwa głosu… Po prostu… mnie osobiście nie podbił, ale to tylko i wyłącznie kwestia gustu - absolutnie bez żadnej ujmy dla aktora. Zdaję sobie sprawę, że kogoś innego mógłby zachwycić. Bardzo dużo zyskał poprzez scenę z Nalą, kiedy oboje siedzą zawstydzeni i zerkają na siebie. Zagrał to słodko, uroczo, cudownie i – co najważniejsze – do bólu wiarygodnie. Podsumowując, Simba może nie idealny ale na pewno bardzo udany i przyjemnie się go oglądało.
Wiem, że to na pewno nie było zamierzone, ale moim zdaniem w pewnym stopniu pasowało do postaci. A mianowicie fakt, że dorosły Simba ewidentnie nie miał brytyjskiego akcentu, czym się bardzo odznaczał. I można ten akcent podpiąć pod fakt, iż większość życia spędził z dala od swojej rodzinnej ziemi, więc przebywając w dżungli z Timonem i Pumbą przez długi czas, „mowa” mogła mu się trochę zmienić. Taka tam głupotka, ale wpadła mi do głowy. Razz

- Nala. Ta młodsza (Isabelle Ouattara) uzupełniała się z małym Simbą. Aktorsko była bardzo dobra – uroczo zadziorna i pełna energii. Widać było kto rządzi w tym duecie i kto ma tu więcej do powiedzenia. Za to wokalnie było trochę gorzej. Może nie pod względem samego śpiewania / fałszowania czy czegoś w tym stylu. Po prostu wydobywała dźwięki w taki sposób, że zupełnie nie było jej słychać i w harmoniach z Simbą zupełnie ginęła, podobnie jak wtedy, kiedy śpiewała na zmianę z kolegą. Przy jego dość donośnym głosie, jej cichutkiego mruczenia niestety prawie nie było słychać. Za to jak już udało się coś usłyszeć, to śpiewała naprawdę ładnie. Strasznie marzyło mi się zobaczenie jakiejś dobrej aktorki w roli Nali – głównie ze względu na „Shadowland” – i nie zawiodłam się ani trochę. Ava Brennan była właściwie idealna. Zaśpiewała to naprawdę przepięknie, a jej Nala była pełna godności i dumy. Ja zupełnie nie miałam wątpliwości, dlaczego to właśnie ona powinna być królową. Pełna charyzmy, potrafiąca przewodniczyć reszcie stada. A przy tym wszystkim nadal urocza, wojownicza i w pewnym stopniu pyskata, ale też delikatna. No po prostu cudowna. Prezentowała się pięknie, pod absolutnie każdym względem, wliczając tu też wygląd. Jej lwie ruchy do złudzenia przypominały mi "Koty", poruszała się z ogromną gracją. I wielkie brawa za tą samą scenę, w której chwaliłam Andile. Patrząc na tę dwójkę, nie trzeba było być bardzo spostrzegawczym, żeby zobaczyć na naprawdę się kochają i że „coś tu śmierdzi” (i tym razem nie jest to Pumbaa). Z kogo, jak z kogo, ale z Nali jestem naprawdę bardzo zadowolona i czuję się w pełni usatysfakcjonowana.

- Mufasa w wykonaniu Shauna Escoffery to po prostu chodząca duma. Bijące od niego dostojność oraz godność biły po oczach i wywoływały swego rodzaju obawę, strach, a na pewno respekt. Król bez dwóch zdań. Surowy, wymagający posłuszeństwa i oddania, a przy tym rozważny, mądry i pełen autorytetu. A to wszystko przejawiało się w jego chodzie, postawie i dumnym prężeniu, niczym prawdziwy lew. Pod względem ruchu postać dopracowana do perfekcji, każdy gest był przemyślany, uzasadniony i karykaturalnie-naturalny (niby absurd, ale jednak…). Mufasa w tym wykonaniu był groźny, ale jednocześnie biła od niego dobroć. Kiedy się na niego patrzyło, można było być pewnym, że zadba o wszystkich swoich poddanych, będzie stał za nimi murem do ostatniego tchu i za nic w świecie nie da ich skrzywdzić. Jednak, pod twardą powłoką odważnego i dzielnego władcy, można było doszukać się wrażliwości i pewnych obaw, co ukazywało, że są rzeczy, których się boi. Na przykład utrata syna. Jego relacja z Simbą była przepiękna. Widać było, że jest dla niego wszystkim, że jest w stanie oddać za niego życie i że chce go uchronić przed wszelkim złem, nawet jeśli to oznacza, że musi być dla niego surowy i czasami okazać mu swój gniew. Absolutnie wierzył w istotę „kręgu życia” i chciał zarazić tym syna (co chyba nie było dla niego łatwe, patrząc na jego westchnienia w czasie „lekcji”). Shaun sprawił, że „They live in you” było perełką pod absolutnie każdym względem i moim zdaniem była to chyba najbardziej magiczna scena tego spektaklu. To, czego chyba najmocniej żałuję (albo prawie najmocniej), to że Mufasa tak szybko ginie i nie ma nic więcej do śpiewania. Bo głos miał naprawdę cudowny, a jego "WAIT...!" wbiło mnie w fotel oraz spowodowało, że miałam gęsią skórkę i łzy w oczach. Genialny.

- Scar – George Asprey był tak świetny, że nie dało się go nie lubić (mimo tego, że ja właściwie zawsze jestem za tymi dobrymi charakterami). Potwornie cyniczny, przebiegły i ironiczny. Cały czas ogromnie cierpiał z powodu bycia otoczonym przez idiotów, którzy – co gorsze – nie doceniają jego wyjątkowości i majestatu. Doskonale skontrastowany z Mufasą, przy którego majestacie prezentował się dość marnie i raczej nikt nie miał wątpliwości kto JEST królem, nie tylko z tytułu, i kto na to miano zasługuje. Wątek z Nalą faktycznie dość beznadziejny i raczej widziałam tu usilną próbę rozwinięcia historii z filmu. Całe szczęście, że nie ciągnęli tego w nieskończoność i po jednej scenie wszyscy mogli zapomnieć o tym błędzie. A plus jest taki, że Scar wypowiada – moim zdaniem genialną i idealnie pasującą do tej postaci – kwestię „you belong to me… you all belong to me!”. Fakt faktem, że można było to zastosować w innym kontekście, ale moim zdaniem właśnie ta kwestia doskonale przedstawia postać Scara i różnicę między nim, a Mufasą oraz sposobem w jaki Scar postrzega bycie królem – tylko i wyłącznie jako własną korzyść i władzę, bez patrzenia na obowiązki i odpowiedzialność jaka na nim ciąży - co oczywiście odbija się w postaci suszy i braku jedzenia w królestwie. Wracając do samego aktora, był idealnie dobrany do tej roli pod względem samej gry, sposobu mówienia, gestów, ruchu (!), wokalu… Po prostu świetny.
(i małe wtrącenie: Dracze, chyba nie tylko Scar miał ogon… nie pamiętam, jak było z dużymi lwami, ale mały Simba na pewno go miał, mała Nala chyba też)

- Rafiki – w filmie nie przepadałam za tą postacią, w spektaklu mi się odmieniło. Co tu dużo mówić, głos i możliwości wokalne Brown Lindiwe Mkhize po prostu niemożliwe. Aktorsko uroczo dzika i każde jej wejście wywoływało banana na twarzy i gromki śmiech widowni… „Do you understand…?” po jej długim afrykańskim monologu oraz „wjazdy” na linie wymiotły. Kropka.

No i pozostali, po krótce:
- Zazu – nie będę ukrywać, że nie przepadam za tą postacią i w spektaklu w wielu momentach wydawała mi się trochę śmieszna na siłę. Jednocześnie mam wrażenie, że to raczej nie wina aktora tylko specyfiki tego ptaszka. Tak czy siak były momenty fajne, jak „Mayday! Mayday!” czy genialne „Ha-ha-ha” po Mufasowym „…it was a joke”. Ogólnie rzecz biorąc, ta postać nie stanie się moją ulubioną, ale podziwiam aktora za sprawność w operowaniu nią i o.
- Timon (Jamie Golding) i Pumbaa (Keith Bookman) – obaj panowie tworzyli idealny duet, byli zgrani, pocieszni i cudowni. Timon odpowiednio ostrożny („She likes him, he likes her… but she wants to eat us… and everybody is ok with that”), Pumbaa niezbyt inteligentny i beztroski, jednak przesłodki. Oglądanie duetu składającego się z tych dwóch panów to po prostu sama przyjemność, podobnie jak widok uciekającego Timona czy żyjącego własnym życiem jęzora Pumbyy.
- …i taką samą przyjemnością było oglądanie hien. Idealnie się uzupełniały: Shenzi (Jacquelyn Hodges) – najmądrzejsza z całego towarzystwa (jak na kobietę przystało), nieustępujący jej zbytnio Banzai (Gary Forbes) i głupkowaty do bólu Ed (Sebastien Torkia). „Komentarze” tego ostatniego nieustannie rozkładały widownię, podczas gdy dialogi mądrzejszej dwójki wcale nie były gorsze. („I didn't know that...Did you know that…? „noooo… at all… and did you know that?” „noooo!”). Scena z wypowiadaniem imienia Mufasy i drżeniem ze strachu („brrrr…say it again!” XD) – genialna. Każdy z osobna doskonale wyodrębnił charakter jego postaci, zgrywając się przy tym z towarzyszami i uzupełniając ich. Z postaci raczej mi obojętnych, stały się jednymi z ulubionych a to tylko i wyłącznie dzięki tym aktorom. Zresztą pozostałe hieny też spisały się genialnie i panowie tańczący pośród gejzerów…WOW. Po prostu respekt.

Cały zespół oczywiście był cudowny, doskonale wytrenowany pod względem wokalnym, tanecznym i każdym innym, i każdy z osobna zasługuje na ogromne brawa, ale jest jeden pan, którego chciałabym (i muszę!) wyróżnić. A mianowicie jeden ze swingów – Waylon Jacobs. Od samego początku ten pan rzucił mi się w oczy (w „Circle of life” był [link widoczny dla zalogowanych] zwierzęciem [na zdjęciu to on we własnej osobie]), po pierwsze cudownym śpiewem (co na szczęście miał okazję pokazać również później), a po drugie charyzmą i kontaktem z publicznością (może nie bardzo bezpośrednim, ale chyba jako jedyny, często patrzył na widownię i na poszczególnych ludzi). Miałam wrażenie, jakby jako jeden z niewielu, naprawdę zwracał się do widza i chciał opowiedzieć mu tę historię. Ja osobiście traktowałam go jako takiego małego narratora, co może jest głupie patrząc na to, że był „tylko” jednym z wielu w zespole. Ale właśnie takie wywołał we mnie odczucia. „One by one”, któremu właśnie on przewodniczył, było po prostu genialne i – moim zdaniem – swoją osobą ukradł całą tę scenę (jak wszystkie inne w których się pojawiał). Nie wiem na czym polegał jego fenomen. Może to jego entuzjazm sprawiał, że chciało się patrzeć tylko na niego. Po prostu widać było po nim, że sam świetnie się tym bawi, że czuje się tam jak ryba w wodzie, i że chce się tym podzielić z widzami. Marzy mi się obejrzenie go w roli Simby (Waylon jest jednym z understudych) i usłyszenie go w czymkolwiek. Mam nadzieję, że Lion King nie będzie ostatnim jego spektaklem, bo chłopak ma naprawdę ogromny potencjał i talent. Jak dla mnie obok głównej fabuły, mógłby po prostu stać i śpiewać, a i tak pewnie przyciągnąłby 90% mojej uwagi. A poza jego osobą… Tak, jak mówiłam. Cały zespół był obłędny. Afrykańskie chóry brzmiały cudownie, a podziwianie kolejnych osób przeskakujących dwoma susami całą scenę robiło ogromne wrażenie. Energia i siła jaką mieli ci ludzie, jest nie do opisania, a sprawność z jaką posługiwali się poszczególnymi kostiumami (począwszy od ptaków i „bohaterów” światło-cienia, przez lwy, antylopy, żyrafy, zebry, na hienach kończąc) i swoimi ciałami budzi najwyższe uznanie.

Chyba muszę dodać tu jeszcze jeden akapit. Może to niepoważne, ale jak za 40 lat będę sobie z sentymentem czytała te wrażenia i przypominała ten spektakl, o tym aspekcie również będę chciała pamiętać (a może wtedy właśnie szczególnie o TYM aspektcie… xD). Otóż… Nie wiem, jakie są kryteria castingowe, ale oglądając ten spektakl miałam wrażenie, że panowie ze słabymi klatami odpadają w przedbiegach xD Walory estetyczne tej produkcji, to (na szczęście) nie tylko scenografia i kostiumy, i nie będę ukrywać że fakt ten niespecjalnie mnie martwił (może poza tym, że nie mogłam się tak do końca skupić na aktorstwie Simby xD). Konkluzja będzie taka, że twórcy zadbali chyba o absolutnie każdy element tego spektaklu…a to…khekhm… oczywiście świadczy o ich kompetencji i dużej wiedzy na temat tego, czego potrzebują widzowie. i to na tyle, zanim pogrążę się tak naprawdę dokumentnie.

Wracając do samego spektaklu. Ja osobiście bardzo żałuję, że wycięli „The morning report”. Bardzo chciałam zobaczyć tę scenę, tym bardziej że przed samym spektaklem, powolutku zmierzając do teatru, parę razy słuchałam tego w wykonaniu francuskiej obsady i wyobrażałam sobie jak zostanie to rozegrane. Tak, że naprawdę szkoda, bo coś czuję, że widok polującego Simby byłby rozczulający. …a poza tym zawsze do kilka minut magii więcej. Oczywiście wszystkie sceny zbiorowe wyglądały przepięknie i zapierały dech mnogością kolorów, kostiumów, ruchem… no wszystkim (chociaż w tym wypadku bardzo żałuję, że wcześniej oglądałam różne zdjęcia i nagrania, zarówno z samego spektaklu, jak i making of. Przez to niestety czar trochę pryskał). Jednak najbardziej podobały mi się te skromne momenty, typu „They live in you” (chyba mój ulubiony), „Shadowland” czy „Endless night”. To te fragmenty wyciskały mi łzy z oczu i powodowały, że czułam się magicznie i jakby ktoś przeniósł mnie do innego świata. Tutaj czuło się prawdziwego ducha tego spektaklu oraz siłę, jaką ma ta opowieść. Ten spektakl i te dwie godziny uświadomiły mi, dlaczego właśnie ten film i ci bohaterowie od zawsze byli moim ulubionymi, i dlaczego płaczę za każdym razem kiedy mam z nimi do czynienia. Ktoś kto wymyślił i stworzył tę historię (najpierw film a potem spektakl) w moich oczach jest po prostu mistrzem. I chyba nie będzie już innej, która znaczyłaby dla mnie tyle, co ta.

Jak na mnie przystało, pora na linki:

He lives in you – Brown Lidiwe Mkhize i Andile Gumbi
Can you feel the love tonight – Narran McLean i Andile Gumbi
[link widoczny dla zalogowanych] z prób

Trochę odnośnie wersji francuskiej:

[link widoczny dla zalogowanych] z Julie Taymor, czyli panią odpowiedzialną za wersję musicalową. Chociaż wstęp jest po francusku, sama konferencja jest po angielsku z francuskimi napisami, tak że jak ktoś ma ochotę to polecam… tym bardziej, że pani mówi naprawdę bardzo fajne i ciekawe rzeczy.

[link widoczny dla zalogowanych] czyli dokument o przygotowaniach Le Roi Lion (wprawdzie po francusku, ale moim zdaniem warto obejrzeć chociażby ze względu na próby [tak gdzieś ok 7 minuty drugiej części])

Można też obejrzeć parę scen w bardzo dobrej jakości:
[link widoczny dla zalogowanych] (Shadowland)
[link widoczny dla zalogowanych] (Circle of life)
[link widoczny dla zalogowanych] (He lives in you)


Ostatnio zmieniony przez Kuncyfuna dnia Nie 19:58, 17 Lip 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
Strona 3 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1