Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Szkocki dziennik teatralny Dracze :)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Teatr
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Sob 20:08, 29 Lis 2008    Temat postu:

DUUUUUM! Dumdumdumdumduuuuum... Nowa recenzja, jeeee Wink

29.11.2008 - "Follies" w G12, 14:30

Sytuacja wyglądała tak: obudziłam się w pół do pierwszej, powylegiwałam się jeszcze trochę, myśląc o wszystkim i o niczym szczególnym. I tak sobie leżę, wyleguję się, kiedy mój śpiący wzrok pada na majaczącą w półmroku ulotkę musicalu "Follies," która wisi tak tam sobie już właściwie od października. Potem pomyślałam mgliście, który dzisiaj dzień. A kiedy wreszczcie dodałam dwa do dwóch, nastąpiła scenia niemal żywcem wzięta z anime w stylu magical girls; heroina zrywa się gwałtownie z łóżka, rozsuwa zasłony, biegnie pod prysznic, błyskawiczne śniadanko itede, itepe. Tak to jest, jak się rezerwuje bilet z takim wyprzedzeniem, a potem zostawia sobie wykupienie go na ostatnią chwilę. Fun.

Kiedy w końcu dotarłam do G12 (który chyba stał się moim ulubionym teatrem, pomimo tego, że najmniejszy, najbardziej kameralny; widziałam tam w końcu najlepsze sztuki), okazało się, że mój bilet jest, czeka na mnie grzecznie i po chwili dziarsko kroczyłam w stronę widowni. Okazało się, że na to przedstawienie wyjątkowo otwarto drzwi wcześniej i widownia już pełna była ludzi w wieku, powiedzmy eufemistycznie, zaawansowanym. Pierwszy rząd był wolny, więc z ulgą się tam uwaliłam, ale wyjątkowo przyznać muszę, że chyba wolałabym siedzieć nieco wyżej, bo dystans między mną a aktorami często był mniejszy niż na wyciągnięcie ramion. No ale. Kurtyny brak, jak to na scenach kameralnych bywa, także już na wstępie można było podziwiać dekoracje: było to parę rzędów teatralnych foteli przykrytych płachtą tuż naprzeciwko nas, stara drewniana rampa i schody z prawej strony sceny udekorowane małymi żarówkami, oraz fortepian i instrumenty perkusyjne z tyłu. I tak całość scenografii prezentowała się przez całe przedstawienie, z wyjątkiem tylko krzeseł, które po scenie otwierającej spektakl zostały zabrane przez aktorów i ustawione po bokach, coby aktorzy mieli gdzie się poruszać.

"Follies" to musical Stephena Sondheima, o którym część z was być może słyszała - to autor takich hitów, jak "West Side Story," "Sweeney Todd," "Sunday in the park with Goeorge" czy "Into the woods." Jego musicale mają opinię trudnych, ambitnych, wymagających specjalnego gustu, dlatego tym bardziej ciekawa byłam właśnie "Follies," których tematyka przypadła mi do gustu już przy czytaniu streszczenia. Terminem Follies określało się dziewcząta biorące udział w rewiach broadwayowskich w czasach początków musicalu - pióra, cekiny lejące się zewsząd, te sprawy (co ciekawe, po angielsku oznacza to też "głupoty," szaleństwa). Akcja dzieje się w latach 40-stych, kiedy to dawne tancerki jednego z teatrów zbierają się po latach na zorganizowanym spotkaniu wraz z małżonkami; ich dawny teatr ma być wkrótce zburzony, a na jego miejsce ma powstać parking samochodowy. Spotkanie upływa pod znakiem wspomnień, roztrząsania dawnych żali, opowieści o tym, jak życie potoczyło się dalej. Akcja okręca się wokół losów czwórki głównych bohaterów - tancerek Sally i Phyllis oraz ich mężów, Bena i Buddy'ego; cała grupa przyjaźniła się jeszcze za czasów Follies. Jednak te małżeństwa nie są do końca udane; Sally, choć żona Buddy'ego, nie przestała skrycie kochać Bena, ten natomiast coraz boleśniej uświadamia sobie, że tak naprawdę nie kochał nikogo, a już najmniej siebie...

Pierwsze wrażenia: bardzo mieszane. Pierwszy akt pozostawił mnie właściwie obojętną, a jeśli w pewnym momencie poczułam wzruszenie, była to zasługa samych piosenek i poruszających tekstów Sondheima niż aktorów i samej inscenizacji. Reżyser miał sporo ciekawych pomysłów (pierwsza scena, aktorzy wchodzą i siadają na "widowni" tuż naprzeciwko nas, po chwili kobiety wyjmują z torebki lusterka i malują się, po czym świecą tymi lusterkami po twarzach widzów), ale niestety zawiódł przede wszystkim zespół artystyczny, a dokładniej trójka głównych aktorów: Sally, Ben i Buddy. Phyllis mam ochotę oklaskiwać na stojąco: była fantastyczna, przejmująca, obdarzona potężnym, dźwięcznym głosem i właściwie tylko ona przykuwała uwagę spośród czwórki głównych bohaterów. Silna, zdecydowana, cyniczna, doświadczona kobieta. Sally była koszmarnie mdła, sztuczna, jej gra składała się głównie z dwóch min i irytującego kręcenia głową. Ben i Buddy również nie grzeszyli nadmiarem gry aktorskiej i miałam wrażenie, że skoro to musical, to po co grać, wystarczy ustawić się twarzą do widowni/aktora i śpiewać, zmieniając od czasu do czasu minę. Byłam tym bardzo zaskoczona, bo czytając dorobek artystów w programie, widać było, że każdy z nich ma ogromne doświadczenie (bohaterowie, chyba nie trzeba dodawać, byli w wieku 40 lat i wyżej). O wiele lepiej wypadało tło: kelnerzy, pozostałe Follies, które były sympatyczne, naturalne, wspaniale śpiewały i ruszały się bardzo przyjemnie. Do tego dochodzą "duchy przeszłości": aktorzy grający bohaterów w czasach ich młodości, którzy nieraz obserwują swoje starsze alter ega, kręcą się wśród gości na spotkaniu, a niekiedy odgrywają swoje własne sceny z przeszłości, czasem obserwowane przez bohaterów z teraźniejszości - ci młodsi podobali mi się zdecydowanie bardziej od swoich starszych wcieleń. W drugim akcie nastąpiła gwałtowna, zbiorowa reaktywacja; jakimś cudem Ben i Buddy zaczęli grać! W pewnym momencie nastąpiła sekwencja numerów muzycznych, podczas których ich gra naprawdę mi się podobała, nawet Sally coś tam z siebie wykrzesała. Końcówka była naprawdę porządna. Jeśli chodzi o wokal, cóż - przyjemne, mocne, niekiedy naprawdę śliczne, dźwięczne głosy w konwencji musicalowej, nic dodać, nic ująć. Chór brzmiał super.

Trudno mi powiedzieć, czy mi się podobało, czy nie - pół na pół. Historia owszem, była naprawdę ładna, muzyka przyjemna (choć bardzo w stylu Sondheima), teksty wzruszające. Jednak w całości inscenizacji czegoś brakowało, czegoś, co by mnie poruszyło - trudno mi było wczuć się w klimat i wmówić sobie, że oglądam sztukę, a nie grupę ludzi chodzących wokół z kieliszkiem szampana. Tak naprawdę "Follies" nie wzbudziło we mnie żadnych gwałtowniejszych uczuć, nie wczuwałam się w akcję, nie wzruszałam się, ani też nie śmiałam specjalnie. Dlatego trudno mi wystawić jakąś jednoznaczną opinię - pół na pół, nie było to ani kiepskie, ani szczególnie dobre. Ot, popołudnie w teatrze - i niestety niewiele więcej.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Śro 23:40, 11 Lut 2009    Temat postu:

Po dość długiej przerwie wracam z nową relacją - jeeee Wink Mokra, zaszczuta przez psa, ale jakże zadowolona.

11.02.2009 - "The Miser," 19:30, gościnnie w G12- Hiszpańska dwuosobowa grupa, której nazwy za Chiny nie pamiętam, i bardzo żałuję, że nie było programów.

Wyobrażaliście sobie kiedyś "Skąpca" opowiedzianego przy pomocy kranów z narzuconą szmatą? Ja też nie. I tym bardziej dobitnie przekonałam się o prawdzie zawartej w słowach wieszcza, że istotnie wiele jest rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się naszym filozofom xD

Nie bardzo wiedziałam, na co idę, kupiłam bilet w ciemno i w ostatniej chwili - nauczona doświadczeniem z G12 z poprzedniego semestru, i tym razem uznałam, że tu mogę tak zrobić w miarę spokojnie, bo jak dotąd się nie rozczarowałam. Dzisiejsza wizyta tylko upewniła mnie w tym, że jeśli coś wyda mi się ciekawe, mam iść, bo nie pożałuję. Dopiero podczas lektury programu artystycznego G12 zorientowałam się, że w istocie pod angielskim tytułem "The Miser" kryje się molierowski "Skąpiec", więc tym bardziej się ucieszyłam, choć w dalszym ciągu nie wiedziałam, czego się spodziewać po tej krótkiej produkcji. Jednego jestem pewna; jakiekolwiek miałam oczekiwania, z pewnością nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam.

A zobaczyłam show kukiełkowe. Baaardzo niekonwencjonalne. Gdyż opowiedziane było, tak, jak napisałam na wstępie, kukiełkami zrobionymi naprędce z przedmiotów domowego, łazienkowo-kuchennego użytku: główek od kranu. Te główki, razem z pokrętłami, były twarzami bohaterów umocowanymi albo w dłoni artystów (było ich dwóch), albo na kijaszku skrytym pod szmatą, która opadała na rękę aktora, odsłaniając jego wolną dłoń - krótko po pierwszym szoku dałam się ponieść iluzji, że to dłoń "bohatera," tacy artyści byli przekonujący. I nie, nie da się tego opisać dosłownie, jak zdobędę jakieś foty tego wyjątkowego przedstawienia, to powklejam do publicznego wglądu potomności, bo to był widok dosłownie bezcenny. Charakter każdego z bohaterów określał różny typ użytego kranu, od nowoczesnych (Kleant) aż do staromodnego kurka do wanny (Harpagon). W tym jeszcze takie atrakcje, jak służący stworzeni z pojedynczych części pompy tudzież innych łazienkowych mechanizmów... Radocha, czysta radocha. Kiedy na scenie pojawił się "stróż prawa", znaczy, pies sklecony z posklejanych ze sobą rur w postać jamnika, sala nie wytrzymała i nastąpiło radowanie się niezbyt licznie zgromadzonego na publiczności ogółu. A powodów do radości było naprawdę sporo, bo nie dość, że "kukiełki" prowadzone były w sposób mistrzowski, to jeszcze prowadzący je aktorzy grali sami sobą, oddając emocje swoich bohaterów w sposób kreskówkowo wręcz przerysowany i prowadząc relacje jeden z drugim, nieraz na płaszczyźnie prywatnej Very Happy Co więcej, było trochę nawiązań do łamania iluzji, na przykład tekst: "Oto idzie mój syn!"... [aktor szuka ręką za kulisą, szuka, szuka...] "Widać syn się nie spieszy....!" [dalej szuka, aha, znalazł! Syn wkracza na scenę ku powszechnej wesołości]. Całość potraktowana zatem bardzo lekko, przyjemnie, komediowo do bólu, z powtykanymi tekstami nawiązującymi do aquatycznej natury bohaterów i z żartami w stylu "Don't loose your head!" podczas, gdy kranik Elizy niefortunnie odpadł od reszty "tułowia." Humor po prostu zabójczy i niemalże wyjęty ze starych, dobrych kreskówek, a przy tym wszystkim - o dziwo - całość pozostała wiarygodna, naturalna i swobodna. W dodatku zastosowane było przełamanie czwartej ściany, którego padłam niewinną ofiarą - otóż Harpagon oskarżył widownię o kradzież jego drogocennego skarbu (wody - gdyż wszystkie kraniki były wyschnięte i biedne, bo nie miały ani kropelki, snif snif) i napuścił na nas swojego wiernego stróża prawa. Jako, że siedziałam najbliżej i z brzegu, piesek, wskoczywszy na widownię (oczywiście przy niewielkiej pomocy trzymającego go i groźnie waczącego aktora) zaczął na mnie warczeć, by po chwili zacząć obwąchiwać mnie i obszczekiwać od góry do dołu. Potem groźny czworonóg przypuścił niecny atak niuchania na łysinkę starszego pana siedzącego z drugiej strony i powrócił na scenę, wielce usatysfakcjnowany sianiem terroru. Drugi taki przypadek nastapił z wejściem na scenę bogatego Anzelma, który w stanie wielkiej ekscytacji nagle zaczął sikać strumieniem wody naokoło, chlapiąc szczodrze pierwsze rzędy, w tym i mnie - najpierw dwa razy i jeszcze raz pod koniec, mimo tego, że trzymający go aktor wysyłał mi przepraszające spojrzenia, jak gdyby wstyd mu było za swojego podopiecznego. Śmingus-dyngus Laughing Nie brakowało też wysmakowanych wizualiów - sekwencja miłosna między Kleantem a Marianną, najpierw do klasycznej, barokowej kompozycji skrzypiec - melancholia, smutek, nieśmiałe podchody, pocałunki i świadomść rozstania - a potem burzliwa pasja do gwałtownego "Lata" Vivaldiego zapierała dech w piersiach, a przecież to był tylko aktor gwałtownie machający dwoma szmatami przy włączonym wiatraku. Mówię wam, taka prosta kombinacja robiła niesamowity efekt. Zresztą muzyka klasyczna została wykorzystana w tym widowisku wspaniale.

Uśmiałam się, słowem, bawiłam się wspaniale i nic to, że na końcu siknęto na nas wodą po raz ostatni i że podczas wychodzenia uraczono nas jakże adekwatnym utworem "Raindrops keep falling on my head", który teraz siedzi mi w głowie - to był przeuroczy wieczór Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Śro 23:55, 11 Lut 2009    Temat postu:

Znalazłam oficjalną stronę kompanii Tabola Rassa, o [link widoczny dla zalogowanych] - w dziale "productions" znajdziecie trochę fotek ze "Skąpca" Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Teatr Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1