Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Szkocki dziennik teatralny Dracze :)
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Teatr
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Wto 22:34, 14 Paź 2008    Temat postu: Szkocki dziennik teatralny Dracze :)

Mam nadzieję, że wybaczycie mi tą samowolę, ale o wiele lepiej mi się pisze tutaj, na forum, klarowniej widzę własne myśli, niż bazgrząc notatki na szybko; także wykorzystam to miejsce jako własny kącik recenzencki, żeby było gdzie to trzymać na wypadek esejów, egzaminów czy ogólnie wspominek. Nie musicie mi odpowiadać, komentować czy pisać cokolwiek, aczkolwiek bardzo by mi to uprzyjemniło bazgrolenie Wink

Zacznę od wklejenia swojego poprzedniego posta z dwoma recenzjami w jednym, a potem zabiorę się szybko za podsumowanie dzisiejszego wieczoru - który był jak najbardziej udany!

4.10.2008 - "Don Juan", Citizen's Theatre, 14:30

"Don Juan" w Citizen's Theatre wydawał się naprawdę obiecujący. Pierwsza scena zapowiadała naprawdę ciekawy koncept - widzimy wannę, umywalkę z lustrem, a w wannie stoi kobieta, której sylwetkę widziny za parawanem. Myje się, scena jak żywo kojarzy się z "Psychozą." Wychodzi całkiem naga z wanny, widzimy, jak ubiera szlafrok, zakłada podwiązki, do łazienki wchodzi mąż, poprawia sobie galowy szalik, znika, zamiast niego wchodzi człowiek z twarzą zakrytą czarną maską. Odbywają z kobietą dziwny, zmysłowy taniec który kończy się domniemanym gwałtem. Zmiana sceny, nagle pojawia się trójka aktorów, którzy w snopach światła zaczynają... właściwie trudno to inaczej opisać, bo zaczynają odbywać stosunek seksualny z niewidzialnym partnerem, dwie kobiety i jeden chłopak na środku. A po chwili znowu zmiana scenerii, staje przed nami John D. - współczesna wielka gwiazda. Kieruje do widza monolog o swoim rozpustnym trybie życia... I od tamtej pory sztuka tylko traciła na klimacie. Otrzymaliśmy historię, która zamiast szokować, oferowała banały w ładnym, pseudo-ambitnym opakowaniu. John D. zostaje wyzwany do zakładu przez tajemniczego osobnika - jeśli zakocha się w pięknej damie, Donnie Annie, bez posiadania jej seksualnie, odda przybyszowi swoją duszę. John zgadza się i zostaje przeniesiony w czasie do czasów osiemnastego wieku w Hiszpanii. Pojawiają się inni bohaterowie, ale ich cel na scenie właściwie nie jest jasny, a na pewno nie do końca wykorzystany; zwłaszcza Donna Anna jest bardziej symbolem niż kobietą z krwi i kości, aktorzy chwilami sprawiali wrażenie, że podobnie, jak widz, nie bardzo orientują się, jaka powinna być ich rola na scenie. Pomimo ich starań, bohaterowie byli jedynie dwuwymiarowi, a scenariusz miejscami brzmiał po prostu słabo. Sztuka, która mogła być arcyciekawym studium ludzkiej seksualności i dewastacji, jaką ta ze sobą niesie, zmieniła się w moralitet o tym, że prawdziwa miłość wszystko zwycięża. Zamiast odważnego przedstawienia, jakie twórcy nam obiecywali, mamy mnóstwo oklepanych banałów. Jednak jednej rzeczy nie można odmówić "Don Juanowi" - plastyczności, bo wizualnie ten spektakl olśniewał. Szczególnie oświetlenie grało tu bardzo ważną rolę, niekiedy nawet tworzyło dekoracje, których na scenie prawie nie było. Mnóstwo symboliki,szczególnie ramy wszelkiego rodzaju okazały się w tym spektaklu ważne, a odniesienia do "Fausta" czy "Don Giovanniego" były aż nazbyt widoczne. Reżyser zadbał o to, by widz mógł wyłapywać jeden symbol za drugim - ale pośród tego wszystkiego esencja sztuki gdzieś się oddalilła, zagubił się sens i w efekcie otrzymaliśmy efektowną, plastyczną sieczkę o niczym szczególnym czy odkrywczym - a szkoda, bo "Don Juan" miał naprawdę mnóstwo niewykorzystanego potencjału.

4.10.2008 - "Macbeth", The Mull Theatre gościnnie w Gilmorehill Theatre, 19:30

Kolejną sztuką, jaką zobaczyłam tego samego dnia, była objazdowa wersja "Macbetha" - i tu kontrast był wręcz bolesny. Po pięknym, złoconym, pluszowo-barokowym wnętrzu Citizen's weszłam do pomieszczenia, które przypomina swoim układem i wielkością gdyńską scenę kameralną. Przed nami tylko mała, drewniana chatka, przypominająca starą, zdezelowaną budkę ratownika na plaży. Z głośników dobiega dźwięk szkockich dud. Światła gasną, boczne drzwi chatki otwierają się, z drabiny zaczyna schodzić postać nazwana w programie "The Weird Woman" - będzie ona pełnić rolę Czarownicy (trzy w jednej), narratora, obserwatora, katalizatora, niekiedy przebierać się będzie za persony dramatu, by dyskretnie popychać akcję do przodu. Jest na scenie zawsze, obserwuje, nieco szalona, zawsze z iskrą szaleństwa w oku, często z dzikim uśmiechem dziecka, które widzi, jak kot poluje na mysz. Niesamowita. Całość tekstu odegrana była w bardzo kameralnych warunkach przez sześciu ledwo aktorów - tylko aktor grający Macbetha nie wcielał się w żadną inną rolę. I tutaj aktorstwem byłam po prostu porażona. Ekspresja grających była niesamowita, ich przekonanie co do roli, tkwienie w niej, ich przekonanie, ich charyzma i siła na scenie obezwładniały i trudno mi tu wyróżnić kogoś szczególnie - ale jeśli już, to właśnie Macbeth i Weird Woman kradli wszystkie sceny ze swoim udziałem*. Oświetlenie sprowadzało się do dwóch kolorów - fioletu i odcieni niebieskiego i zielonego - ale działało na klimat bardzo sprawnie. Kostiumy zachowano historyczne, co dla mnie było nie lada gratką - Shakespeare w kostiumie to coś, czego w Polsce już praktycznie się nie uświadczy. I nie przeszkadzało mi ani trochę, że te kostiumy wydawały się nieco, hm, niskobudżetowe? Dopełniały klimatu przedstawienia, który był niesamowity, który mroził krew w żyłach. Muzyka, oświetlenie, oszczędna scenografia i wspaniała gra aktorów, plus niekiedy puszczony dym - to wszystko składało się na wyraźnie obrany kierunek, wskazywało na stanowczą wizję reżysera i zapewniło piękny, prosty i przez to w pewnym sensie przerażający, potężny spektakl. Długie brawa, jakim nagrodzono artystów, świadczą same za siebie Smile (dla odmiany, na "Don Juanie" prawie nie było ludzi, a na oklaskach aktorzy wyszli tylko raz O.o)


*Kiedy pierwszy raz zobaczyłam aktora grającego Macbetha, mało nie dostałam zawału serca. W skąpym, błękitnym oświetleniu, w półmroku, odwrócony półprofilem, wyglądał zupełnie jak Dziadek! Przez jedną, krótką chwilę myślałam, że jakimś cudem Łukasz teleportował się z Gdyni do Szkocji, żeby zagrać w "Makbecie" - a potem aktor wyszedł na światło i chociaż w dalszym ciągu był troszkę podobny, zrugałam sama siebie za takie fatnazje - dodam tylko, że w tym samym czasie zlotowicze siedzieli na "Franku." Oto pokaz tego, co Gdynia i jej artyści robią z człowiekiem Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Wto 23:26, 14 Paź 2008    Temat postu:

14.10.2008 - "The Eagle Has Landed", Foolsproof Theatre gościnnie w Gilmorehill Theatre, 19:30

Po przedstawieniu natychmiast zajrzałam do programu, żeby dowiedzieć się, kto wyreżyserował to cudeńko, którego przed chwilą byłam świadkiem - i jakież było moje zdziwienie gdy przeczytałam, że tego reżysera nie było, albo inaczej: byli nim sami aktorzy. Foolsproof Theatre, jak się okazało, jest trzy-osobowym, międzynarodowym zespołem artystycznym, składającym się z Bena Philipsa (GB), Britt Jurgensen (Niemcy) i Mary Pearson (USA). Ta trójka artystów założyła swój teatr w 2005 roku w oparciu o tzw physical theatre - maximum fizyczności, wizualności, plus atrakcyjna fabuła. We trójkę stworzyli niesamowity, krótki, kameralny spektakl, który zdecydowanie spełnia wszystkie te trzy warunki.

Dzisiaj wieczorem widownia nie dopisała - pojawiło się góra 10 osób, podejrzewam, że mniej. Traf chciał, że spotkałam w teatrze koleżankę z kursu, więc zajęłyśmy sobie spokojnie miejsca w pierwszym rzędzie (w G12 miejsca nie są numerowane, kto pierwszy, ten lepszy). Światła zgasły całkowicie, a kiedy zapaliły się ponownie, pojawił się przed nami mężczyzna na krześle - to Marvin Williams, który rozmawia ze swoim bratem Jonathanem, również granym przez tego samego aktora (Ben). Zastosowano tu prosty zabieg - nakładanie okularów (Marvin) i zdjęcie okularów (Jonathan); jednak dzięki umiejętnościom aktora, wraz ze zdjęciem czy nałożeniem okularów cała jego twarz jak gdyby przechodziła transformację na naszych oczach; w jednej chwili widziałyśmy innego człowieka. Dalej sceneria nieco się zmienia (zmiany "scenografii", o której za chwilę, dokonywane były przez samych aktorów w genialny wprost sposób), znajdujemy się nagle w pokoju Marvina - jest to uroczy, choć dziwaczny, neurotyczny i nieco zagubiony w czasie i przestrzeni reporter radia BBC 4. Właśnie wrócił z podróży. Zaczyna wypakowywać z walizki rzeczy, których przeznaczenie poznamy wraz z rozwojem fabuły, a po chwili wyjmuje dyktafon, na którym sumiennie, na bieżąco rejestrował przebieg swoich wojaży. Włącza taśmę. I tak zaczyna się historia - jako retrospekcja, opowiadana nam częściowo przez akcję na scenie, ale też w dużej mierze poprzez nagranie z dyktafonu, który nigdy nie opuszcza sceny...

Sama fabuła jest w zasadzie prosta. Marvin, wychodząc pewnego wieczoru z biura po kolacji ze swoją uroczą, strasznie roztrzepaną i zakochaną w nim skrycie sekretarką Julie, otrzymuje pocztówkę od swojego ukochanego brata Jonathana, którego nie widział, bagatela, od 20-tu lat. Pocztówka pochodzi z adresu w Niemczech. Marvin, wiele nie myśląc, pakuje się zatem i w drogę do Niemiec! Tam znajduje mieszkanie prowadzone przez dość zgryźliwą, samotną kobietę - właścicielka wpuszcza go i owszem, przyznaje, że mieszkał tu kiedyś Jonathan Williams i była z nim blisko (bardzo blisko Wink), ale wyjechał piętnaście lat temu i nie miała od niego do tej pory żadnych wiadomości. Odprawia zatem Marvina z kwitkiem i oddaje mu skórzaną kurtkę należącą niegdyś do Jonathana, gdzie reporter znajduje kolejny ślad; list do gospodyni z Nowego Jorku. Zatem w drogę do Nowego Jorku! I tak się toczy fabuła - poprzez mieszkanie dwóch lesbijek, do stacji w Nowym Meksyku, do biura i burdelu w Meksyku, na klasztorze, więzieniu i ewentualnie w Londynie skończywszy. Marvin niestety nie odnajduje swojego brata. Odnajduje za to znacznie, znacznie więcej - siebie samego.

Muszę tutaj ogłosić, że całemu zespołowi należą się brawa, dłuuuugie brawa na stojąco. Ich warsztat aktorski był niesamowity! Cała ta historia, z gamą bohaterów, akcentów, narodowości i ludzkich dziwaczności, odegrana została przez to trio wprost koncertowo, tak, że ani przez moment nie miałam wątpliwości, że oto znajdujemy się na lotnisku JFK, na ulicach Manhattanu czy w meksykańskim żeńskim klasztorze. Trudno by mi było wyróżnić kogoś z tego wspaniałego teamu, bo wszyscy byli po prostu olśniewający. Mieli w sobie lekkość, brawurę, charyzmę, sprawiali wrażenie, jakby na scenie spędzili całe życie i dzięki nim uwierzyłam w całą historię od razu. To oni trzymali to wszystko w kupie. O ich kunszcie może świadczyć scenografia, a właściwie jej brak - bo całość dekoracji stanowiło białe, drewniane krzesło, stojak na wieszaki jakby ze sklepu odzieżowego, stół na kółkach i parę wieszaków. Rekwizytem była walizka Marvina oraz wiecznie obecny dyktafon, i tyle. W życiu nie wyobrażałam sobie, że można pokazać ruch godziny szczytu Nowego Jorku używajac tylko stołu na kółkach i stojaka na wieszaki! To było niesamowite. Minimum środków, maksimum przekazu - pewien nasz teatr muzyczny mógłby się od nich uczyć Wink Brawa też za kostiumy, peruki, charakteryzację i błyskawiczne wprost ich zmiany. Nie wiem, ile to musieli ćwiczyć, ale wypadło bezbłędnie Very Happy Jeszcze oklaski w stronę obsługi technicznej, zwłaszcza za efekty dźwiękowe - to one w dużej mierze tworzyły nacechowanie przestrzeni. Wszelakie nagrane odgłosy, czy to wiatr, czy speakerka w samolocie lub na stacji Heathrow - dzięki nim zmiany scenerii odbywały się jasno, prosto i klarownie. Muzyka bardzo pasująca do scen, taniec Marvina na początku boski - no i światła, które nie były może specjalnie barwne, ale świetnie operowane, tak, że zwłaszcza sceny z Jonathanem (kiedy Marvin nagle przeistacza się w swojego diametralnie różnego brata, trochę jak Jekyll/Hyde czy Gollum/Smeagol ^^) wypadały bardzo wiarygodnie i wydobywały kontrast retrospekcja/rzeczywistość. Świetnie.

Także, jak już się pewnie domyśliliście, spektal bardzo mi się podobał. Bawiłam się świetnie, a i nie była to czysta rozrywka. Apel do wyobraźni widza bardzo mi się podobał. Jeśli chodzi o zastrzeżenia, to nie do końca przekonało mnie używanie rzeczy "niewidzialnych" - tu akurat gesty aktorów były nieco niedokładne, bardziej sztuczne niż cała reszta. Ale wiadomo, pantomima to jedno a taki teatr to drugie, naturalne używanie wyimaginowanych rekwizytów jest trudne. Jedyny zgrzyt, i to wcale nie taki wyraźny. Kolejna rzecz - kontakt z widownią. Zwłaszcza wzrokowy, który miejscami był baprawdę intensywny i myślę, że tym bardziej intymny, że było nas tak mało - miało się wrażenie, że to sztuka specjalnie dla nas, że ta relacja nasza z aktorami jest jakaś specjalna, ważniejsza, niejako partnerska. Zadziałało świetnie.

Także jeszcze raz wielkie brawa dla niesamowitego zespołu Foolsproof! A jutro czeka mnie wieczór diametralnie różny - megawypasiony, neobarokowy, komercyjny King's Theatre i musical "Can't Smile Without You." Nioch-nioch.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Czw 16:29, 16 Paź 2008    Temat postu:

15.10.2008 - "Can't Smile Without You", krajowe tournee, gościnnie w King's Theatre

Moja pierwsza refleksja po wkroczeniu do teatru - mnóstwo starszych pań. Być może miało to coś wspólnego z tym, że była środa, więc większość społeczeństwa Glasgow wolała pewnie wypoczywać przed telewizorem po ciężkim dniu pracy, no i sama tematyka - musical wszak był z rodzaju "jukebox", czyli używający piosenek znanych i lubianych. Trochę już o musicalu samym w sobie pisałam w innym temacie, tutaj zatem ograniczę się do bardziej specyficznych rzeczy i własnych wrażeń.

Fabuła, jak piszę z przykrością, była niestety idiotyczna, nawet, jak na standardy musicalu. Całość opierała się na zespole z Londynu, który przyjechał na przesłuchanie do reality show typu "Idol" w Nowym Jorku, i ten początek był bardzo obiecujący - aż do momentu, kiedy główny bohater, Tony, zostaje napadnięty po koncercie przez zazdrosnego chłopaka jednej z wielbicielek. Tony dostaje niezłe manto, tak niezłe, że, cóż, stracił kompletnie pamięć. I w tym momencie mój zdrowy rozsądek zaczął gromko protestować i jęczeć "Nieeee!". No bo trudno i bardziej banalny wątek, sami przyznacie, a w dodatku mam trochę przygotowania z psychologii i wiem, że taka całkowita utrata pamięci jest totalną bzdurą - to się po prostu nie zdarza. Gdyby jeszcze poprowadzono jakoś ten wątek z jakimkolwiek sensownym uzasadnieniem, ale nie - na wieść o tym najlepszy przyjaciel Tony'ego cieszy się, że nie będzie mu musiał powiedzieć o swoim romansie z jego dziewczyną. Łał, to prawdziwa troska o kumpla XD Co więcej, fabuła niczego właściwie nie zyskuje w ten sposób - wątek romantyczny między Tonym a Mandy można by było pociągnąć w podobny sposób bez uciekania się do takich nonsensów, i byłoby to chyba jeszcze korzystniejsze dla zbudowania postaci. Co więcej, Chesney - choć uroczy w większości scen na początku - chyba zupełnie nie miał pojęcia, jak zagrać człowieka bez pamięci i tylko łaził po scenie, powtarzając scenariuszowe banały w dość drewniany, mało przekonujący sposób. Jego rola na scenie była w ogóle dość ograniczona - przez lwią część przedstawienia albo stał na środku i śpiewał do widowni/którejś z postaci/do siebie (niepotrzebne skreślić) albo siedział przy fortepianie i śpiewał do widowni/którejś z postaci/do siebie (również niepotrzebne skreślić). Podobnie sprawa miała się z innymi postaciami, a cały niuans ruchu scenicznego polegał głównie na tym, gdzie ustawić danego delikwenta do kolejnej piosenki. Bo i samej fabuły było jak na lekarstwo, a całośc przypominała mniej musical, a bardziej koncert muzyki Manilowa z pretensją fabuły na doczepkę, żeby usprawiedliwić jedną piosenkę po drugiej. Gdyby jeszcze te utwory jakoś spawały fabułę i popychały ją do przodu - nie, one po prostu sobie były, w większości bez innego celu niż to, żeby po prostu umieścić je w przedstawieniu. W efekcie tęsknych piosenek o miłości było tyle, że po którejś z kolei odechciało mi się liczyć.

Czy wobec tego mi się nie podobało? Zaskoczę was, bo wręcz przeciwnie. Bawiłam się świetnie Very Happy Po paru próbach doszukiwania się ukrytego sensu i głębi zwyczajnie dałam spokój, odwiesiłam mój zdrowy rozsądek na wieszak z boku i zwyczajnie dałam się porwać energii, radości, humorowi i talentom wykonawców, co cała reszta widowni zdawała się uczynić na samym początku. Cała sztuka nie miała pretensji do bycia czymś więcej niż niewinną, wieczorową rozrywką - i tę funkcję spełniała wręcz koncertowo. Wszystko było na miejscu - mnóstwo świetnie kierowanych, bajecznie kolorowych świateł, żywa, przyjemna muzyka w świetnych aranżacjach, barwne, żywe stroje, przystojni i ucieszni aktorzy, piękne aktorki i - naturalnie, tego się spodziewałam - świetne, mocne, pięknie prowadzone głosy. Scenografia ograniczała się do czegoś w stylu Fame na finale - były schody po obu stronach sceny, złączone w czymś w rodzaju platformy na górze, gdzie rozsiadła się orkiestra - czy może, lepsze określenie, kapela. Od czasu do czasu z góry zjeżdżała kolorowa tablica w stylu lat 50-tych z informacją, gdzie się znajdujemy, nieraz w dość humorystyczny sposób ("Mandy singing Can't Smile Without You" w drugim akcie na przykład, żebyśmy się broń Boże nie pomylili co do wykonywanej piosenki Wink). Przez większą część czasu scenę zajmowały instrumenty i mikrofony, bo też większa część akcji działa się na scenie podczas koncertów czy innego rodzaju występó Tony'ego i jego The Romantics Smile Był jeszcze fantastyczny zabieg podczas sekwencji tournee w drugim akcie ("A little travelling music please"), gdzie z instrumentów i stojaków na nie zrobiono pociąg, w którym chłopcy z zespołu gibali się uciesznie w rytm muzyki. Światła - jeszcze raz muszę podkreślić - odgrywały tu zatem bardzo ważną rolę, genialnie wprawiały nas w nastrój i tworzyły na przemian atmosferę koncertu czy występu na rozdaniu European Music Awards, gdzie zatańczono super "Copacabanę" (odwrotnie niż na koncercie plenerowym, w tym musicalu była to zdecydowanie jedna z najlepszych scen!). Teksty były śmieszne i nieraz autoironiczne i padały niezliczone referencje pod adresem aktorów czy utworów Manilowa, które sygnalizowane były looookiem na publiczność, brewką w górę i sygnałem dzwoneczków Very Happy Taki na przykład dialog:
SCOTT: I wish I was with my one and only.
TONY: What did you say?
SCOTT: I said "one and only".
TONY: Hmmm. <looook na publiczność, brewka, dzwoneczek, widownia w śmiech>

I tak przechodzimy do tego, co naprawdę urzekało - beztroskiej zabawy. Cały musical był wesołą, pełną uroku i humoru przejażdżką po przebojach Manilowa, które były naprawdę przyjemne i świetnie zaśpiewane. Jak się okazało, były też świetnie znane przez zgromadzoną publiczność, która co chwila klaskała, wiwatowała, piszczała i śpiewała czasem razem z artystami. Nie spodziewałam sie takich żywych reakcji patrząc na średnią wieku siedzących wokół, ale to m. in. dzięki nim dałam się porwać w ten klimat i koniec końców bawiłam się razem z nimi, rewelacyjnie, wchodząc w tą grę z łatwością. Zresztą my też dostaliśmy rolę do zagrania - byliśmy publicznością na wyimaginowanych koncertach grupy, i moi koledzy-widzowie i ja odegraliśmy tę rolę ile sił w dłoniach i płucach Very Happy Uroczy był moment, kiedy Chesney podczas jednej z koncertowych ballad klęknął u brzegu sceny i zaczął śpiewać prosto do jednej z babć z pierwszego rzędu, która udała, że bierze sobie to do serca i się rozpływa, na co artysta nieco nam się zgotował. Przyjemne wielce.

Teraz słówko o aktorach - wspaniali! Pełni uroku, humoru i niewymuszonego wdzięki, w większości same ich pojawienie się na scenie wywoływało reakcję "bananową." Wspaniała Siobhan Dillon jako Mandy tworzyła chyba najciekawszą postać tego przedstawienia, szkoda tylko, że nie miała dużo pola, by rozwinąc postać, bo nagle z zimnej i cynicznej biznesłumen każą jej się zakochiwać bez pamięci w głównym bohaterze bez wyraźniejszego powodu - ale mimo wszystko poradziła sobie świetnie, patrzyłam na nią z przyjemnością, a jej głos - ACH! Ja chcę tak śpiewać! Przecudnie, pięknie prowadzony, śliczna barwa, ciepło, siła, no cud i miód, ja chcę takie głosy w Polsce! To samo zresztą tyczy się Francesci Jackson, która grała Lucy - niedoszłą narzeczoną Tony'ego. Ona też lśniła we wszystkich scenach ze swoim udziałem, bardzo naturalna, pełna wesołego uroku i ciepła, z głosem równie pięknym, co koleżanka - i sceny, kiedy pojawiały się we dwójkę, były naprawdę świetne. Na tym tle słabiej wypadał główny bohater - Chesney jest przede wszystkim piosenkarzem i nie raz nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić na scenie, tonął nieco w tłumie i gdyby nie to, że siłą rzeczy był ciągle na pierwszym planie, nie byłoby go za bardzo widać. Ale mimo tego Chesney głównie był sobą, i to go uratowało - bo pokazał porządnego, przyjemnego w obyciu, spokojnego, normalnego kolesia, którego do rany przyłóż. Jego koledzy z zespołu to ucieszna gromadka, zwłaszcza Scott - z nim zresztą miałam dość intensywne wymiany spojrzeń niekiedy Wink Pocieszni wielce, brawa. Ale chyba najbardziej porwał publiczność wspaniały Howard Samuels jako nowojorski manager Jeff - totalna parodia wszystkich managerów w historii, bezwzględny, tylko zysk, a jednocześnie tak totalnie, rozbrajająco zabawny i uroczy, że dostał najwięcej kwików i dosłownie ścianę aplauzu za każdym razem, jak się pojawiał, a już cała "Copacabana" należała do niego Very Happy Super! Pozostali członkowie zespołu artystycznego radzili sobie świetnie i wielkie brawa za piękne głosy, piękne ruchy i przyjemną grę.

Oklaski? Na stojąco, a jakże, choćby dla samych aktorów - i dostaliśmy za to piękny bis. I chyba na tym skończę, bo zdaje mi się, że mniej więcej wyczerpałam temat. Podsumowując zatem: bawiłam się rewelacyjnie, odprężyłam się, pośmiałam, poklaskałam, pokwiczałam i bardzo było mi to potrzebne. Już pomijam skojarzenia, które łaziły za mną ciągle, zwłaszcza w scenie "Copacabany" - ale tego niestety chyba nie uniknę. Wsio.

PS, Niedługo dokarmię chomika Very Happy


Ostatnio zmieniony przez Draco Maleficium dnia Czw 16:38, 16 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Czw 18:53, 16 Paź 2008    Temat postu:

Draco Maleficium napisał:
Nioch-nioch.

powiedziała Draco.. Laughing

Czasami Ci zazdroszczę tej Szkocji...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Pią 21:02, 17 Paź 2008    Temat postu:

Czasami ja sobie też Wink Zwłaszcza, jeśli ma się okazję obejrzeć coś takiego, jak wczoraj wieczorem... Uf. Trochę już ochłonęłam. Ta akurat relacja szczególnie powinna zainteresować Alagashkę Wink A chomik nakarmiony, by the way.

16.10.2008 - "Think No Evil of Us: My life with Kenneth Williams", gościnnie w G12 jako część Mental Health Festival

Widowisko stworzył i występuje w nim: David Benson

Właściwie nie wiem, co mogę tu napisać. Bo to już nie było przedstawienie teatralne - to było przeżycie, doświadczenie. Niemal życiowe, bo nic z tego nie było udawane, nic nie było wymyślone. Ten jeden wieczór dotknął mnie bardziej niż wszystkie poprzednie wieczory teatralne w Szkocji, a przecież właściwie nie działo się nic - na ciemnej scenie było tylko krzesło, przewieszona przez nie marynarka i David Benson, wcielający się w jednego z najsłynniejszych i najbardziej kontrowersyjnych brytyjskich komików i dzielący się z nami swoim dzieciństwem...

Ale może od początku, albo przynajmniej mniej więcej po kolei.

Nie miałam pojęcia, kim był Kenneth Williams. Na podstawie ulotki dowiedziałam się, że był znanym komikiem i że show, które w oparciu o jego życiorys przygotował Benson jest z rodzaju komediowych, że wielki hit na West Endzie, że David gra to już ponad siedem lat i że świetna rozrywka. I z takim nastawieniem znalazłam się, razem z koleżanką z kursu, na widowni G12, którą zdążyłam już ze sobą oswoić. Jak się okazało, to, co zostało mi faktycznie zaserwowane, było czymś zupełnie innym...

Kenneth Williams owszem, był komikiem. Zrobił serię filmów "Carry-on", z którymi był głównie kojarzony, a które były parodiami z brytyjskim, nieraz dość głupawym poczuciem humoru. Był też homoseksualistą, neurotykiem, ekscentrykiem z problemami psychicznymi i z chorobą żołądkową, która trawiła go do momentu, kiedy popełnił samobójstwo, przedawkowując leki. Był to przeraźliwie samotny człowiek, który pragnał bliskości, a jednocześnie brzydził się jej; który miał ambicje, by grać Szekspira, a który opowiadał ciągle te same anegdoty w programach telewizyjnych; który im bardziej śmieszył innych, tym bardziej sam siebie nienawidził; który nigdy nie potrafił pokochać sam siebie i przez to nie otworzył się nigdy na miłość ze strony innych ludzi; który nie znosił i nie rozumiał swoich wielbicieli, który nie potrafił zatrzymać przy sobie przyjaciół, który był przeraźliwie wręcz samotny. Ikona lat siedemdziesiątych, symbol - czego? Jeszcze się nie dowiedziałam.

Tego właśnie człowieka pokazał nam David Benson, który wychowywał się na skeczach brytyjskich komediantów tamtych czasów. Ale pierwsza połowa nie ma nic wspólnego z nastrojem pesymizmu, a wręcz przeciwnie - zaczynamy od wizji Willamsa w swojej garderobie, kiedy ćwiczy przed lustrem miny, na widok których od razu rozpoczęły się chichoty. Potem była seria scen z wyimaginowanymi ludźmi, z którymi Benson/Kenneth prowadził niesamowicie prawdziwe i żywe "konwersacje" (a właściwie monologi), typu podrywanie pracownika ze ścieków czy wspomnienie o wyjściu na basen z chłopakiem siostry, co skończyło się iście musicalową piosenką o odrzuceniu, o tym, że relacja nie wyszła (jaka relacja, chłopak siostry w ogóle nie był zainteresowany Very Happy) i o tym, że śmierdzi mu spod pachy. Jeszcze jedna scena, kiedy żali się Bogu, że nikt go nie kocha, i nagle Benson przeskakuje od grania Kennetha do bycia samym sobą i potrząsa swoją postać, przywołuje go do porządku, przegania za kulisy, a następnie zwraca się do publiczności, przeprasza i zaczyna opowiadać, co właściwie łączy go z Kennethem: jak w dzieciństwie zamykał się w pokoju i pisał opowieści i udawał znanych komików, jak pewnego dnia jego opowieść dostała główną nagrodę i miała być przeczytana w telewizi własnie przez Kennetha. To wszystko okazało się pretekstem do tego, by aktor opowiedział nam o własnym dzieciństwie - a robił to z wdziękiem prawdziwego gawędziarza, sprawiając, że uśmiechaliśmy się z jego opowieści o tym, jak nienawidził swojej matki chorej psychicznie i jak odkrył swoją własną homoseksualność we wspólnych prysznicach po meczach piłki nożnej, oraz jak humorem bronił się przed innymi uczniami, którzy się go czepiali. Właściwie całość to jedna, wielka, boleśnie osobista spowiedź - tragedia przemieniona w komedię, terapia humorem, psychodrama przemieniona w coś otwartego, publicznego, dzielonego z innymi, a zatem mniej bolesnego. Sam Benson podchodził do tego z cudownym dystansem człowieka, który wyleczył się z własnych, osobistych problemów poprzez właśnie to przedstawienie; miał wspaniały, żywy kontakt z publicznością, a o jego zdolnościach aktorskich mogłabym napisać cały esej i nie wyczerpać tematu - był po prostu na wskroś przejmujący, wspaniały zarówno jako on, jako Kenneth czy nawet jako postaci epizodyczne, przewijające się co i rusz - kiedy rozmawiał do powietrza, naprawdę widziałam tych ludzi, do których mówił, a kiedy siedział "w restauracji", widziałam wokół inne stoliki, jedzenie, kelnerów. Tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć.

Na koniec czekała nas bardzo miła niespodzianka - podczas oklasków David szybko rzucił, że jeśli możemy i mamy ochotę, za pięć minut odbędzie się sesja z pytaniami do niego. Ucieszone, zostałyśmy i warto było. To, co nastąpiło po spektaklu, było arcyciekawym wywiadem/konferencją z Bensonem o zdrowiu psychicznym w ogóle, o powodach, dla których stworzył przedstawienie, o nim samym, o jego matce, o jego homoseksualizmie i o kondycji homoseksualizmu w ogóle, dzisiaj i wcześniej, o Kennecie i jego psychozach... Siedziałam tam, słuchałam go i patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć, że ten normalny, spokojny człowiek jest tym samym, którego oglądałam nie tak dawno temu i byłam właściwie oszołomiona tym, czego byłam świadkiem. Coś magicznego. Bardzo się cieszę, że mogłam być tego uczestniczką.

PS, Pamiętacie aktora grającego Makbeta, który swoim podobieństwem do Dziadka przyprawił mnie prawie o zawał i nad którego zdolnościami piałam z zachwytu? Otóż pojawił się we własnej osobie na widowni Very Happy Potem wyszło na jaw, że na widowni było więcej aktorów i poczułam się naprawdę uprzywilejowana, siedząc w tak znakomitym towarzystwie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Pon 21:06, 20 Paź 2008    Temat postu:

Dzisiaj ponudzę Was nie recenzją (niestety Wink) a linkami. Szperając w Sieci w celach akademickich (tak, naprawdę! z ręką na sercu!) trafiłam na parę interesujących rzeczy.

Trochę fotek z "The Eagle Has Landed":

Marvin wolny jak ptak, czyli w pokoju tuż po podróży


Ach, ten ruch Manhattanu! Wink


"Właśnie utknąłem na stacji w New Mexico i mam dość..."


... ale czy na pewno? Marvin próbuje przekroczyć granicę z Meksykiem.


Jonathan w meksykańskim więzieniu... I zbulwersowane siostrzyczki.

A tu oficjalna strona kompanii: [link widoczny dla zalogowanych]

No a teraz coś o "Think no Evil of Us":
[link widoczny dla zalogowanych]
A tu fragment spektaklu na jutubie: [link widoczny dla zalogowanych] - David jako Kenneth, w próbie poderwania chłopaka siostry w drodze na basen
Tu zaś scena otwierająca przedstawienie: [link widoczny dla zalogowanych] - tylko, kurczę, po jakimś czasie chyba obraz i głos żyją niezależnym życiem :/

Właśnie się dowiedziałam, że cały ten spektakl wyszedł na DVD. Ja. To. Muszę. Mieć.


Ostatnio zmieniony przez Draco Maleficium dnia Pon 21:18, 20 Paź 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Śro 23:26, 29 Paź 2008    Temat postu:

Nowa recenzja! Hurra! Kto się cieszy, ręka w górę Wink

Właśnie wróciłam, siadam do pisania z nieco obolałym gardłem, zasmarkanym nosem, bolącym uchem i ogólnie stanem zdrowia niekoniecznie napawającym wesołością, i być może nie wyłapałam wszystkiego podczas przedstawienia z tego powodu (niekiedy łapały mnie momenty senności, które zdecydowanie zmogły pana z tyłu za mną, chrapiącego co się zowie), ale postaram się opisać wszystko w miarę składnie.

Zatem!

29.10.2008 - "Suddenly Last Summer," Tron Theatre, godzina 19:30

Wypad właściwie dość niespodziewany, bo w ostatniej chwili zerknęłam na nasz kalendarz sztuk i odkryłam, że "Suddenly Last Summer" widnieje na liście "essential." Zatem szybko na poszukiwanie Tron Theatre! Po jakimś czasie błądzenia po centrum z mapą miasta jakoś się udało, zostałam bardzo przyjemnie obsłużona, kupiłam bilet na środę i zadowolona wróciłam tam dzisiaj wieczorem, oczekując naprawdę sporo. Sztuka bowiem jest autorstwa Tennessy'ego Williamsa. Znać powinien każdy szanujący się teatroman, choćby za "Tramwaj zwany pożądaniem" - akurat w ramach festiwalu Glasgay wystawiano głównie jego sztuki. SLS jest jedną z jego wcześniejszych, jednoaktówka, po której spodziewałam się sporo. Jak się okazało, nie zawiodłam się.

Całość została poprzedzona króciutką miniaturką pod jakże pociesznym tytułem "A perfect analysis given by a parrot." Nie o papugach jednak było, a o dwóch paniach w ciekawych kostiumach (mniej więcej późne lata 1800), najwyraźniej Amerykankach w założeniu - a domyśleć się można było tego po paskudnej imitacji akcentu przez jedną z nich. Drugą uznałam z miejsca za Brytyjkę do chwili, kiedy zdałam sobie sprawę, że ona też próbuje zaciągać po "amełykańsku" - obu paniom udawanie akcentu wyszło żenująco, spuśćmy zasłonę milczenia. Aktorsko zresztą nie był to ciekawy popis - ot, siedzą sobie dwie kumoszki w pubie i dyskutują o mężczyznach, problemach z cerą, z tuszą, tym podobne. Jedna czuje się samotna. I w zasadzie tyle. Trochę uśmieszków, brawa, panie schodzą ze sceny, zaczyna się wreszcie to, co wszyscy przyszli oglądać.

"Suddenly Last Summer" opowiada historię Violet, pewnej starszej, dystyngowanej matrony, której drogi syn-poeta zginął w tajemniczych okolicznościach podczas wycieczki za granicę. Kobieta obwinia o to Catherine, młodą krewniaczkę, z którą Sebastian (jej syn) spędził te ostatnie wakacje życia. Dziewczyna uważana jest za obłąkaną i spędza dnie w szpitalu psychiatrycznym St Mary's - zresztą za sprawą Violet, która wsadziła ją tam z powodu "bredni" rzekomo rozpowiadanych przez biedną dziewczynę o jej synu. Tego dnia, kiedy rozgrywa się akcja - rok po śmierci Sebastiana - znajdujemy się w rezydencji Violet, w ogrodzie Sebastiana. Jest tam wraz z lekarzem psychiatrycznym i czekają na Catherine; lekarz ma osądzić, czy dziewczynę powinno się oddać na bardzo ryzykowną operację przewiercenia czaszki. Według starszej pani zdecydowanie tak i wykłada sprawę jasno - jeśli lekarz się nie zgodzi, ona cofnie mu stypendium. Nie ma to jak siła subtelnej perswazji Wink Wkrótce zjawia się sama Catherine w asyście siostry zakonnej-pielęgniarki, pojawia się też matka dziewczyny i jej młodszy brat. Oboje nalegają, żeby w obecności lekarza Catherine powstrzymała się od ponownego opowiadania swojej historii, gdyż chcą otrzymać spadek po Sebastianie, który ich ciotka im blokuje właśnie z powodu Cathy. Ona jednak, czując się osaczona, odmawia i kiedy lekarz w końcu zmusza ją do rozpoczęcia opowieści, mówi całą prawdę o Sebastianie - tę prawdę, z którą matka poety próbuje walczyć z całą mocą...

Co było tą prawdą, widz mógł mgliście się domyślać w kontekście całego festiwalu i specyfiki Williamsa, który zawsze kładł cień homoseksualizmu na swoich bohaterów. Zakończenie jednak, jak się okazało, było zdecydowanie bardziej szokujące i dosłownie pozbawiło mnie oddechu. Całość, muszę przyznać, zagrana była pięknie - zwłaszcza brawa dla Clare Yuille, która koncertowo zmierzyła się z rolą Cathy i była wprost wstrząsająca. Równie świetna była jej nemezis, Morag Stark jako Violet - idealny posąg nadopiekuńczej, zbytnio kochającej matki, która pragnie zatrzymać syna i pamięć o nim tylko i wyłącznie dla siebie. Ross Stenhouse jako Dr Cukrowicz (tak, dobrze przeczytaliście, jest nawet wzmianka o tym, że oznacza to po polsku "cukrowy" i że mogą mu mówić "sugar" ^^) był bardzo przekonujący jako lekarz i fantastyczny w scenie "hipnotyzowania" Catherine. Rodzina "obłąkanej" jednak zawiodła - matka była totalnie sztuczna i nieprzekonywująca, brat niby w porządku, ale na siłę próbował wprowadzić trochę humoru do sytuacji i jak zaciągał południowo-amerykańskim akcentem, uszy bolały. Amerykańscy aktorzy potrafią jako-tako imitować Brytyjczyków, a jak się okazuje, w drugą stronę jest po prostu masakra i o wiele lepiej mi się słuchało całej obsady, kiedy ich wątpliwe "amerykanizowanie" po prostu zignorowałam. Jednak pomimo tych lingwistycznych zgrzytów jestem pod wrażeniem.

Jeśli chodzi o kostiumy, tu nie mam się do czego przyczepić - fantastyczne, przywodzą na myśl "Rebeccę", świetnie oddają ducha epoki i charakter każej z postaci. Scenografia była zrobiona właściwie dość dziwnie - piękne meble obgrodowe, bogato rzeźbione, z tyłu drzwi, a naokoło... tekturowa dżungla. Mnóstwo malowanych, kolorowych, ogromniastych liści i traw, z sufitu zwisają zielone chusty i draperie, całość przypomina dekoracje teatru dziecięcego. Tło, w połączeniu z zielono-pomarańczowym oświetleniem, sprawiało dość baśniowe, odrealnione wrażenie, jednak estetycznie wyglądało to naprawdę ładnie i myślę, że krył się za tym celowy zabieg reżysera. Kontrast między scenerią a brutalną opowieścią Catherine jeszcze wyeksponował wrażenie, jakie wywierał szokujący finał.

Ogólnie rzecz biorąc, nie był to może najlepszy spektakl, jaki widziałam w Glasgow, ale na pewno było to interesujące doświadczenie, a sztuka trzymała w napięciu, dialogi były wspaniałe, aktorzy ogólnie rzecz biorąc podołali i z teatru wyszłam bardzo zadowolona.

Już niedługo, bo w piątek ("Romeo and Juliet") i w sobotę ("And Tell Sad Stories of the Death of Queens") możecie spodziewać się moich monologów ciągu dalszego, a póki co, żegnam się z wami komunikatem, że na stronie Fool's Proof Theatre (link powyżej) pojawił się świetny filmik promocyjny "The Eagle". Polecam gorąco.

A teraz idę wypoczywać, faszerować się aspiryną i spaaać.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Sob 1:39, 01 Lis 2008    Temat postu:

Something wicked this way comes, czyli Halloween w teatrze Very Happy Uprzedzam, że jestem padnięta, zziębnięta, zasmarkana jak sto pięćdziesiąt, a moja głowa strajkuje podle przeciwko mnie, dlatego ta recenzja może być chaotyczna, krótka i w ogóle poniżej norm. You have been warned!

"Romeo and Juliet" - The Royal Shakespeare Company gościnnie w King's Theatre, godzina 19:30 - czyli Szekspira po brytyjsku ciąg dalszy.

Już po przeczytaniu programu trochę się przeraziłam - okazało się, że przedstawienie trwa, uwaga, 3 godziny 15 minut. Łącznie z przerwą. Bagatela, sami przyznacie, zwłaszcza dla kogoś, kto smarka żałośnie, kicha, łzawi i pokaszluje co pięć minut. Ale jak się okazało, przeżyłam, a nawet przeżyłam z dobrym samopoczuciem - niech samo to mówi, jak udany był ten wieczór, bo udany był na pewno.

Całą historię potraktowano dość ciekawie, gdyż osadzono ją we Włoszech w latach 40; co za tym idzie, z rodów Kapuletów i Montekich zrobiono dwa mafijnopodobne klany. Już sam ten pomysł podziałał znakomicie - kostiumy były zrobione świetnie (może poza wyjątkiem Laurentego), na sukienki pań aż miło było patrzeć, a panowie - szelki, rozpięte koszule i podkoszulki pod spodem, spodnie wyprasowane na kant i sięgające powyżej pępka - no sama słodycz. Do tego użyto, zamiast mieczy, noży - to na pewno ma swoją profesjonalną nazwę, ale ja się nie znam, nie bijcie - to było coś w rodzaju scyzoryka, z wysuwanym ostrzem. Małe, smukłe, błyszczące w świetle - robiło niesamowite wrażenie, kiedy aktorzy wysuwali je nagle, wówczas rozbrzmiewał taki charakterystyczny dźwięk (jakby dzwonek) i światło się zmieniało w jednej chwili - dzięki temu uzyskano naprawdę ciekawy efekt artystyczny no i trzymano widza (a przynajmniej mnie) w napięciu. Za to zgranie efektów dźwiękowych, światła i koordynacji aktorów należą się ekipie ogromne brawa, bo wyszło wspaniale. Scenografii jako takiej właściwie nie było - z tyłu stała tylko gruba, czarna ściana z przytroczonymi do niej, grubymi kolumnami które później, w scenie grobowca, rozsunięto na boki (tudzież, w przypadku części frontowej, wciągnięto do góry), co stworzyło bardzo przekonującą iluzję miejsca. Poza tym za scenografię robiły krzesła porozstawiane w różnych scenach przez aktorów to tu, to tam, no i łóżko Julii, które było zaiste wielofunkcyjne - bo robiło i za "balkon," i za łóżko samo w sobie, i za okno, i wreszcie za trumnę. Przyznacie, że całkiem niezły towar, takie cztery w jednym. Światło już chwaliłam za zgranie w scenach "nożowych," teraz pochwalę jeszcze raz za ogólną atmosferę; przeważało albo surowe, białe, bezbarwne światło, które było oszczędne i dodawało mroku, albo żółtawy blask, chociaż w drugim akcie było zdecydowanie więcej czerwieni i purpury, co jest zrozumiałe ze względu na zmianę nastroju. Zauważyliście, że ja prawie zawsze chwalę oświetlenie? Chyba jakąś słabość mam do tego.

Słabość ogromną mam też do muzyki, i tutaj jedyne, czego żałowałam, to że nie wzięłam ze sobą, ekhym, "sprzętu." Bo było czego słuchać, oj, było. W scenach otwierających, walk, balu, ślubów, pogrzebu czy szczególnie ważnych emocjonalnie chwil na scenę wchodzili muzycy również w strojach z epoki (akurat oni mocno kojarzyli mi się z "Titaniciem" ^^) uzbrojeni głównie instrumenty dęte i perkusję, i grali muzykę idealne wpasowującą się - albo właściwie tworzącą - klimat włoskiego lata i mafiosów. Zalatywało "Ojcem chrzestnym," ale też i po trochu Czesławem i tego typu rytmami, byłam naprawdę oczarowana. Pasowało do tej historii idealnie, a kto by pomyślał o takim połączeniu? Co więcej, doczekałam się nawet trochę musicalu! W scenie po "śmierci" Julii Peter-służący próbuje namówić orkiestrę, żeby mu przygrała i sam zaczął śpiewać dość patetyczną arię pięknym, klasycznym tenorem, że accch. Jednak panowie z orkiestry przerwali mu i sami zaczęli śpiewać w kwintecie, co brzmiało naprawdę pięknie, aż miałam ochotę bić brawo i kwiczeć. Miód na uszy, brakuje mi śpiewania na żywo, oj, brakuje.

Ale! Wracając do meritum. Historii wam nie będę opowiadać, bo to wstyd, a jak ktoś nie zna, niech się nawet nie przyznaje. Dość powiedzieć, że nie wycięto ani jednej sceny, ani jednego dialogu z oryginału - co jest powodem takiej a nie innej długości przedstawienia. Jestem z tego ogólnie bardzo zadowolona, bo w końcu Mistrz Will w formie oryginalnej, nieokrojony i to jeszcze podany z takim kunsztem! Pomimo mojego stanu i długości spektaklu nie nudziłam się, chociaż w paru krókich momentach moja uwaga na chwilkę uciekała - jednak przyznaję się, że podczas wyjaśnień Ojca Laurentego na samym końcu zaczęłam przysypiać. To jednak było za długie, a i aktor, choć dawał z siebie wszystko, nie przykuwał uwagi. I tym sposobem przechodzimy do punktu, który zawsze wszystkich najbardziej interesuje - dramatis personae.

Zacznę od pary głównych bohaterów, bo to oni siłą rzeczy są najważniejsi - Romeo był obłędny. Bardzo młodzieńczy, naturalny, swoje monologi i dialogi wygłaszał z ciekawą interpretacją i przekonaniem; a że w paru kwestiach zabrzmiał jednak bardziej, jakby deklamował niż grał, cóż, to zdarza się wszystkim aktorom w sztukach Shakespeare'a i chyba nie da się tego uniknąć, specyfika języka który jest piękny, a który bardzo trudno zagrać. To, czym mnie wzruszył, to mnóstwo uroku osobistego, lekkości i prawdziwe łzy - nie wiem, jak facet to robił, ale łamał serce. A i był też zabawny; scena balkonowa w jego wykonaniu wywołała reakcję "bananową" i śmiechy widowni raz za razem. Julia z kolei - tu mam baaardzo mieszane uczucia. Przede wszystkim dziwi mnie zabieg reżysera, że zagrała ją czarna aktorka. Nie, żebym miała coś do Murzynów, broń Boże, ale to po prostu było mało wiarygodne w takim a nie innym wymiarze czasowym i inscenizacji - zwłaszcza, że oboje państwo Kapulet byli typowej, europejskiej urody, co wypadało co najmniej dziwnie i wręcz nasunęło mi skojarzenia, że może Pani Kapulet miała kiedyś Przygodę. Chociaż oczywiście rozumiem, że pewnie jest za tym pewien celowy zamysł reżysera i można się pokusić o kilka interpretacji. Aktorsko ta Julia była... świeża. Bardzo młodzieńcza i zapalczywa, wniosła dużo współczesności do swojej roli w minach, gestach - typowa, współczesna nastolatka, która buntuje się, kokieteruje Romea i wie, czego chce. Ogólnie rzecz biorąc, podobała mi się bardzo, ale i ona miała momenty sztuczności, kiedy sposób, w jaki mówiła dane kwestie, nie podszedł mi. No cóż. Z reszty obsady chciałabym wyróżnić Merkucja - ach, brawo! To chyba w ogóle moja ulubiona postać, zawsze wypada jako jedna z najciekawszych, a tutaj Merkucjo zagrany był niesamowicie. Równie świetny Benvolio i bardzo przekonujący Tybalt, świetny był zabieg, kiedy już po śmierci chodził po scenie w tle niczym duch, omen. W ogóle postaci drugoplanowe przykuwały moją uwagę znacznie bardziej, niż plan pierwszy Smile Panowie walczący, zwaśnieni, w kłótniach czy w rozmowach między sobą byli po prostu rewelacyjni i patrzyłam na nich z prawdziwą przyjemnością. Brawa także dla Niani, która co prawda nie pokazała żadnej nowej czy ciekawej interpretacji, ale zagrała swoją rolę z gracją, przekonaniem i humorem - to samo zresztą tyczy się pani Kapulet, świetnie zagrana. Parys - ot, był sobie, ale taka postać, aktor zresztą poradził sobie świetnie. Właściwie jedyne rozczarowanie to był Ojciec Laurenty - nie przekonywał do końca, ciągle miałam wrażenie, że bardziej deklamuje swój tekst niż wciela się w postać, chociaż że się starał i miał odpowiednie wyczucie, to trzeba przyznać. A szkoda, bo jest to postać, która może być naprawdę ciekawa (wiem, bo sama kiedyś grałam Friara Laurence'a ^^) Ale może ja lubię go po prostu, bo jest franciszkaninem Wink Zresztą umilił mi wieczór bardzo, kiedy w scenie, gdy Romeo opowiada mu o spotkaniu Julii, święty mąż łapie się za głowę i krzyczy "O, holy Saint Francis!" Niedobry ruch, kiedy Dracze jest na widowni, prowadzi do dziwnych reakcji... Podobny tekst powtórzył się zresztą w drugim akcie, a nawiązania do zakonu raz czy dwa pogłębiły moją psychozęęęę. Z głupawkowych elementów był jeszcze jeden: bitwa na plucia! W scenie walki między Romeem, Merkucjem i Tybaltem, a właściwie tuż przed, panowie urządzili sobie konkurs; Romeo powiedział coś, plując śliną, Tybalt odparł, również plując śliną. To nie było na pewno zamierzone, ale efekt był taki, że musiałam zakryć usta ręką, by pohamować nagły atak wesołości we wcale nie-wesołej scenie. Romeo zresztą udowodnił, że pokłady śliny ma bardzo szczodre, bo do końca sceny pluł, aż miło i po raz pierwszy cieszyłam się, że nie siedzę w pierwszym rzędzie.

No dobra, czas na wrażenia ogólne - jak najbardziej pozytywne. Było to arcyciekawe podejście do historii starej jak świat, dobrze zagrane, świetnie wyreżyserowane, z pomysłem, konceptem, a ustawienie aktorów, choreografia i ogólnie ruch sceniczny, wspólnie ze scenografią, oświetleniem i wspaniałymi efektami dźwiękowymi sprawiły, że siedziałam w napięciu, tudzież wzruszeniu czy z uśmiechem na ustach. Myślałam, że sztuka, którą znam niemal na pamięć już nie dostarczy mi emocji; myliłam się, emocji było dużo i jestem z tego naprawdę zadowolona. Jedyny moment, kiedy poczułam dłużyznę, to finał, już po śmierci kochanków, kiedy zaczyna się dochodzenie i wyjaśnienia, i wreszcie pogodzenie się obu domów - to zdecydowanie można by skrócić, żeby wrażenie, jakie wywiera scena śmierci, dłużej trwało; bo tak to ulotniło się gdzieś i na koniec emocje całkowicie opadły. Jednak ogólnie, warto było, a teraz, kochani, idę spać. Dobranoc.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Sob 10:24, 01 Lis 2008    Temat postu:

Draco Maleficium napisał:
Something wicked this way comes, czyli Halloween w teatrze Very Happy Uprzedzam, że jestem padnięta, zziębnięta, zasmarkana jak sto pięćdziesiąt, a moja głowa strajkuje podle przeciwko mnie, dlatego ta recenzja może być chaotyczna, krótka i w ogóle poniżej norm. You have been warned!


No tak.. rzeczywiście ta recenzja była bardzo chaotyczna i bardzo krótka Laughing Laughing Laughing Oj, nie postarałaś się kochana Razz

No dobra, może nie wyszła taka krótka jednak, ale chaotyczna chyba owszem Wink - DM
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Sob 23:57, 01 Lis 2008    Temat postu:

Wasza polowa recenzentka powraca z kolejnej akcji, po której stan jej zdrowia fizycznego jest jeszcze gorszy, niż wczoraj, za to stan psychiczny... Cóż, już bardziej niestabilny być chyba nie może Wink

1.11.2008 - "And tell sad stories of the death of queens," Citizen's Theatre, godzina 19:30

Moja druga teatralna wizyta w Citizen's, gdzie miałam przyjemność rozpocząć swój sezon teatralny średnio udanym "Don Juanem" na scenie głównej. Tym razem jednak nie tam nas skierowano, a na scenę zwaną Stalls Studio z boku foyer - doznałam szoku, widząc rozmiary tego pomieszczenia, które spokojnie mogłoby się zmieścić w moim salonie w domu. Na "widownię" składały się schodki z jednej i z drugiej strony ściany naprzeciw siebie, na których położone były poduszki - na każdą stronę wchodziło nie więcej niż dziesięć osób. Na samym środku tego ciasnego "pokoiku" ustawione były meble - kanapa, stolik, szafka z alkoholowym barkiem, parawan w japońskim stylu, wazon z kwiatami na stołku, słowem - bardzo gustownie urządzone mieszkanie. Było bardzo gorąco, światła raziły mnie po oczach i po jakimś czasie zaczęły mnie boleć plecy, ale... nie myślałam o tym nic a nic.

Sztuka "And tell sad stories(...)" to kolejne dzieło Tennessy'ego Williamsa, wystawiane w ramach trwającego w najlepsze festiwalu Glasgay! Różni się jednak od wszystkich innych tym, że Tennesse otwarcie porusza w niej problemy homoseksualizmu, zamiast krążyć wokół tematu i tworzyć aluzje tak, jak w pozostałych sztukach. W efekcie to dzieło nie zostało wystawione za jego życia, dopiero długo później, aż cenzura na to pozwoliła. Być może to (no i minimalne rozmiary widowni) sprawiło, że był to jedyny na razie spektakl na którym byłam, który został błyskawicznie wyprzedany. Bo ogólnie na wszystkich pozostałych (może poza "Suddenly Last Summer") było sporo wolnych miejsc... Wracając do sztuki, jak już mówiłam, otwarcie porusza ona kwestię homoseksualizmu. Jej główny bohater, czterdziestopięcioletni transwestyta, zaprasza do swojego domu marynarza, mając nadzieję, że uda mu się nawiązać z nim bliższą relację. Marynarz jednak nie jest zainteresowany - chce przede wszystkim pieniędzy i kobiety. Mimo prób uwiedzenia go pozostaje niewzruszony, aż wreszcie zgadza się "zrobić to" za pieniądze i jak najszybciej uciec do kochanki - wraca jedynie po więcej pieniędzy, a zaślepiony główny bohater daje mu je, łudząc się, że oto czeka go prawdziwa miłość po tym, jak jego pierwszy "mąż" go zostawił... Kończy się to, krótko mówiąc, tragicznie.

Jestem zaczarowana. Sztuka porwała mnie, zelektryzowała, zaszokowała, pozostawiła wzruszoną, wbitą w schodek i bliską łez. Oto przede mną rozgrywało się życie; przeraźliwie samotne, puste i pozbawione nadziei życie starzejącego się transwestyty, któremu zostają już tylko złudzenia, marzenia, które nigdy mają się nie spełnić. Któremu z wielkiej miłości życia pozostają tylko wspomnienia i fotografia, którego jedyna nadzieja pozostawia roztrzęsionego i prawie że doprowadza do śmierci. Jego mieszkanie jest pięknie urządzone (jest dekoratorem wnętrz), jego stroje i maniery są pełne smaku i wyszukania, a sposób mówienia urodzonego erudyty - a to wszystko zieje taką przerażającą pustką, że wstrząsa i napełnia chłodem pomimo duszności pomieszczenia. Jakim kontrastem wobec tego poukładanego, wysublimowanego, bogatego i jednocześnie pustego świata jest postać marynarza! Ten jest zwyczajnym prostakiem z portu, który patrzy na swojego gospodarza, jakby ten spadł z księżyca; jest brutalny, chciwy i pozbawiony moralności, jedyne, czego pragnie, to pieniądze i kobieta na noc. A jednak główny bohater rozpaczliwie próbuje znaleźć w nim miłość, wartość, jest bezgranicznie zaślepiony aż do momentu, kiedy jego "miłość" uderza go i wręcz kopie, a potem zostawia krwawiącego (tam była prawdziwa krew, widziałam rozbite kolano!) oświadczając, że za miesiąc wróci po więcej gotówki. Przerażające.

Chyba nie muszę dodawać, jak bardzo zachwycili mnie aktorzy? Bo zachwycili i naprawdę uległam tej iluzji, że to się dzieje naprawdę, że poglądam to życie niczym Wielki Brat i że zaglądam w cudzą intymność. Grali tak fenomenalnie, jak gdyby naprawdę nie widzieli ludzi siedzących z ich dwóch stron, tak blisko, że niemal na wyciągnęcie ręki. Para głównych bohaterów była po prostu znakomita, ale i dwóch "pedałków" - przyjaciół z górnego piętra wypadło bardzo naturalnie i przyjemnie, wprowadzając nieco lekkości do historii. Dostali dużo kwików, także i ode mnie, chociaż sama ledwo się słyszałam i miałam zdarte gardziołko Smile

Światła - mój ulubiony element - i tutaj zadziałały pięknie, muzyka dodawała smutku, a sprytne zabiegi z wykorzystaniem parawanów i "szaf" do drzwi z dwóch stron pomieszczenia stwarzały udaną iluzję głębi, mogłabym przysiąc, że za czarnymi drzwiami naprawdę znajduje się sypialnia, a z drugiej strony patio i ogród. Ogólnie myślę, że osadzenie sztuki w takich a nie innych warunkach tylko uwydatniło jej walory - nie wiem, czy jej oddziaływanie byłoby równie silne na większej przestrzeni, na typowej scenie. Tutaj była intymność, która wręcz bolała, bo działa się tuż przy nas, tuż obok, na naszych oczach, bliziutko - i to niejako sprawiło, że na ten krótki okres (trwało to ledwo godzinę) staliśmy się członkami historii. Albo wręcz intruzem, bo chwilami miałam wręcz niewygodne wrażenie, że nie powinnam tu być, że nie powinnam podglądać cudzej tragedii w ten sposób. Wyjęło mnie to z mojej strefy komfortu biernego widza, obserwatora, co tylko pogłębiło wrażenia. I myślę, że właśnie o to twórcom chodziło.

Brawa, brawa na stojąco. I kurczę, chyba za dużo tych świetnych sztuk w Glasgow się naoglądałam, bo gdybym miała zrobić ranking, miejsc egzekwo byłoby stanowczo za dużo Wink


Ostatnio zmieniony przez Draco Maleficium dnia Nie 0:02, 02 Lis 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Teatr Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1