Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Hair
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ola
KMTM


Dołączył: 20 Maj 2008
Posty: 1556
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: czarna dupa

PostWysłany: Wto 21:55, 08 Cze 2010    Temat postu:

mi też się podoba. planuje wybrać się do gliwic. Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Wto 21:26, 27 Lip 2010    Temat postu:

[link widoczny dla zalogowanych] - recenzja z gliwickiego Hair... Nareszcie coś, gdzie widać, że autor jest kompetentny i wie o czym pisze!!!

A przy okazji, wyszła (boska!) płyta z broadwayowskiego revivalu. [link widoczny dla zalogowanych] zaprasza Smile


Ostatnio zmieniony przez Kuncyfuna dnia Wto 21:57, 27 Lip 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
samhain



Dołączył: 15 Paź 2008
Posty: 220
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 12:42, 31 Lip 2010    Temat postu:

Kuncyfuna napisał:
A przy okazji, wyszła (boska!) płyta z broadwayowskiego revivalu. [link widoczny dla zalogowanych] zaprasza Smile

Zgadzam się, że boska - sponsoruje mi jakieś ostatnie pół roku lecąc na okrągło. Gavin i Will w duecie są genialni, a pozostałej części obsady też ciężko coś zarzucić. Strasznie chciałabym zobaczyć to w Londynie, zanim wrócą za ocean ;/. Ideałem byłoby, gdy grał jeszcze Will, ale nawet teraz... ;( echhh...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Czw 13:40, 19 Sie 2010    Temat postu:

...i znowu powinnam się wstydzić, bo dopiero teraz obejrzałam filmową wersję Hair w całości. Jako, że za oglądanie zabrałyśmy się późno w nocy (lub wcześnie nad ranem), a Hair nigdy nie było spektaklem, który bym wielbiła miłością bezgraniczną, spodziewałam się, że po pół godzinie wymięknę i pójdę spać. Jak się okazało, film wciągnął mnie bardziej, niż mogłabym przypuszczać. Zapewne spora w tym zasługa dość czytelnej i wyraźnej fabuły, której w wersji scenicznej jest niewiele. Film porusza zupełnie inne kwestie i ma inne przesłanie, niż spektakl. Mniej widoczne są tu zachowania społeczności hippisowskiej, bardziej zarysowana została kwestia poglądów i ideałów, stosunku do życia, wojny i wolności. Ciężko powiedzieć, która wersja bardziej przypadła mi do gustu. Zmiana fabuły i bohaterów zastosowana w filmie, miała konkretny cel i go obroniła. [SPOILER] Sama końcówka stała się jeszcze bardziej dramatyczna, niż w spektaklu. Berger, który walczył o swoje ideały, sam został wrobiony w wojnę i oddał życie w walce, której był przeciwny i w której nie chciał brać udziału [KONIEC]. Myślę, że przekaz filmowy jest silniejszy i bardziej oddziałuje na widza, niż spektakl, a przynajmniej na dłuższy czas skłania go do refleksji.

...o całej obsadzie pisać nie będę, ale o Bergerze nie mogę nie wspomnieć... Po prostu obłędny, genialny...ach. Boski!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Findurka
KMTM


Dołączył: 06 Sie 2008
Posty: 1586
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 14:19, 19 Sie 2010    Temat postu:

Kuncyfuna napisał:
o Bergerze nie mogę nie wspomnieć... Po prostu obłędny, genialny...ach. Boski!


O, tak. Uwielbiam od kiedy usłyszałam I got life, a po obejrzeniu jeszcze bardziej. Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Czw 21:30, 19 Sie 2010    Temat postu:

Berger filmowy miażdży system Very Happy (podoba mi się to powiedzenie, no.)

No dobra, jadziem...

Czwartek, 12.08.2010, 20:00, Gielgud Theatre

W sumie nie wiem, jak dokładna będzie moja relacja. Chciałabym, żeby była wyczerpująca i rzucała światło na to, jak nasze rodzime wersje Hair mają się do b-wayowskiego revivalu przeniesionego tymczasowo do Londynu, ale niestety okazuje się, że po powrocie z "Hair" akurat najmniej pamiętam Sad Wersja wrocławska też raczej zatarła mi się w pamięci, jeśli chodzi o szczegóły, więc póki co chyba nie jestem na siłach podjąć się porównania co do scen, co było, a czego nie było, i skupię się na ogółach.

Lubię "Hair." Muzykę z niego nawet bardzo. Zanim obejrzałam jakąkolwiek wersję spektaklu, film zrobił na mnie wielkie wrażenie. Nie jest to mój ulubiony rodzaj musicalu, ale doceniam go i oglądam/słucham z przyjemnością. Prawdziwą fanką nie jestem, ale szanuję to, co "Hair" wprowadziło, co ma do powiedzenia i jak działa na ludzi. Kiedy dowiedziałam się, że faktycznie pójdę obejrzeć b-wayowską obsadę w Londynie, ucieszyłam się bardzo i uznałam, że bez wczucia się w klimat nie ma siły; dzięki naszej londyńskiej koleżance-sponsorce, zaopatrzyłyśmy się obie w kostiumy hipisek w costume shopie i odpowiednio przystrojone, ruszyłyśmy w miasto, budząc niemałą konsternację. To przebranie rzeczywiście spotęgowało wrażenia Wink

Miałyśmy świetne miejsca - parter, mniej więcej środek - żałowałam tylko, że w Gielgud nie ma przejścia na środku, bo sprawiało to, że hipisi integrowali się tylko z widzami siedzącymi w pierwszym rzędzie i na brzegach, no i nie miałam jak za bardzo przepchnąć się na scenę na finał i było mi bardzo przykro z tego powodu. Jeśli chodzi o samo molestowanie publiczności, nie było to tak natężone, jak w wersji Capitolu - spektakl zaczął się po bożemu, hipisi nie krążyli wśród widzów ani przed, ani na przerwie, nie zapraszali do tańca, nie cmokali znienacka, za to np Berger prosił, żeby mu potrzymać dżinsy, jeden z członków zespołu na finale wspinał się między rzędami, rozdawano nam ulotki na protest, widzów na brzegach molestowano na całego - słowem, mniej ekstremalnie, ale wystarczająco, żeby przebić czwartą ścianę i zrobić z tego nie spektakl, a opowieść, prezentację. Scenę przed rozpoczęciem zasłaniało płótno, na którym wyświetlano animację kolorowej, jaskrawej kuli, nad nim było jeszcze jedno płótno, gdzie w miarę potrzeby pojawiał się księżyc, kolory... Na "Aquariusie" to niższe płótno zdjęto i dopiero wtedy naszym oczom ukazała się barwna gromada.

Ten spektakl był niesamowicie kolorowy. Barwny. Olśniewający natężeniem światła, feerią kolorów, błyskami, a także dźwiękiem - pod koniec spektaklu miałam wrażenie, że ogłuchnę, nagłośnienie tak mocno dawało po uszach zarówno w przypadku orkiestry, jak i solistów i chóru. To był najmocniej nagłośniony spektakl ze wszystkich, które widziałam w Londynie, i chociaż robiło to wrażenie, to jednak graniczyło z bólem. Gdyby trochę je stonowali, nawet odrobinę, muzyka nie straciłaby na potędze, a ja nie musiałabym obawiać się o stan swoich bębenków. Ale cóż, stałą bywalczynią koncertów nie jestem, może to było celowe, żeby upodobnić atmosferę "Hair" do koncertowej? W każdym razie, muzycy usadowieni byli na scenie w różnych punktach scenografii, a ta była dosyć surowa i przypominała rusztowanie, w głębi którego był wrak samochodu. Nie było barwnych malowideł ozdabiających każdą możliwą powierzchnię, jak w Capitolu, za to funkcję ozdobną pełniło światło, które - jak już wspomniałam - było wyreżyserowane tak, że dosłownie olśniewało kolorami. Kostiumy zresztą też olśniewały - były na wskroś hipiskie, takie, jakie powinny być (brakowało mi tego w wersji wrocławskiej). Jeśli były peruki, to tak dobrze zrobione, że ciężko je było odróżnić od prawdziwych włosów aktorów. Zespół był dosyć duży, choreografia - bardzo dobra i było jej akurat tak w sam raz, wystarczająco, ale nie na tyle, żeby ograniczyć swobodę artystów.

Jeszcze jeśli chodzi o samą inscenizację, była stosunkowo dosłowna, zwłaszcza w porównaniu do naszych wersji - nie było zbytnio udziwniania, rodzice Claude'a byli ucharakteryzowani na typową ubogą parę (uroczy ^^), jego halucynacje nie były aż tak surrealne i ucięto fragment z zabijaniem się kolejnych grup społeczno-narodowych, a jeśli chodzi o obowiązkowe rozebranie się zespołu, nastąpiło to w najmniej - jak dla mnie - odpowiednim momencie, bo przy piosence "Where do I go" na koniec I aktu. Jeśli chcieli nas tym zaszokować, to im się udało, w tej piosence naprawdę najmniej bym się tego spodziewała.

Przede wszystkim jednak ten spektakl zachwycił mnie śpiewem - zespół brzmiał obłędnie! Zresztą, na wszystkich spektaklach chóry po prostu wgniatały w fotel i wymiatały, a dla kogoś, kto kocha chóry, była to naprawdę uczta dla ucha (i nie, nie obchodzi mnie, że możliwe, że leciały z nagrania - nie mam nic przeciwko używaniu nagrań, jeśli efekt ma być tak powalający, w Polsce nawet ze wsparciem nagrania bywa z tym średnio). Każdy z solistów miał rewelacyjny głos i nie mam swojego faworyta, wszyscy śpiewali absolutnie genialnie - zresztą kto słuchał płyty, ten wie, na żywo brzmiało to pięć razy lepiej. Pod tym względem wersje polskie po prostu nie mogą stanowić żadnej konkurencji.

Pod względem aktorskim zresztą - jeśli patrzeć na wersję wrocławską, bo gdyńską widziałam tylko na nagraniu - też. Przykro mi, ale Broadwayowska obsada zmiażdżyła konkurencję, przynajmniej, jeśli idzie o główne role. Gavin Creel jako Claude był świetny i bardzo wiarygodny, jego wahanie, kryzys i stopniowe "wchłonięcie" przez system były świetnie pokazane. Widać było, że mimo, iż jest członkiem komuny, nie do końca tam pasuje i prawdopodobnie został hipisem głównie po to, żeby szukać miejsca dla siebie, swojej drogi, uciec od mainstreamu i znaleźć jakąś formę wyrazu, jednak ta forma wyrazu nie do końca mu wystarcza i on ciągle szuka czegoś więcej. Próbuje wierzyć w ideały swojej grupy, ale przychodzi mu to z większym trudem, niż innym - wydaje mi się, że on podświadomie czuje, że te hasła, slogany i styl życia brzmią trochę pusto i nie dają alternatywy dla życia, i choć próbuje tę świadomość zagłuszyć, ona coraz częściej nie daje mu spokoju. Jest artystą niepewnym, poszukującym, wahającym się w tę i w drugą stronę, a kiedy oświadcza, że on chce mieć po prostu dużo pieniędzy, daje tym samym upust swoim wątpliwościom i buntowi nie tylko wobec rodziny i społeczeństwa, ale nawet wobec kolegów z komuny. Brawa dla Gavina za tę rolę, a dodatkowy kwik za genialne udawanie akcentu z Manchesteru!

Berger z kolei nie ma żadnych wątpliwości i w komunie, w opozycji do społeczeństwa, czuje się jak ryba w wodzie. Tu zakwiknę gromko i głośno, bo Steel Burkhardt, zastępujący w tej roli Willa Swensona, był Najgenialniejszym. Punktem. Spektaklu. Słów mi brak, facet był dosłownie fenomenalny. Każdy ruch, każda mina, każde słowo...! Nie mogłam oderwać od niego oczu, jego gra była po prostu zjawiskowa. Całkowicie swobodny, sprawiał wrażenie, jakby nie grał, ale po prostu był, może nawet nie tyle Bergerem, ale sobą, albo i tym i tym jednocześnie. Jego Berger był typem wędrownego muzyka, który pogrywa na gitarze w metrze, współczesny trubadur, który nie przejmuje się niczym, nie kocha nikogo w szczególności, a jednocześnie wszystkich naraz, a najważniejszy jest dla niego nie własny dobrobyt, ale wolność, swoboda, brak jakichkolwiek łańcuchów, które by go pętały. Dlatego też jego relacja z Sheilą, która wymaga od niego pewnych zobowiązań i wyrzeczeń, jest tak napięty i niejasny - scena z żółtą koszulką to było w ich wykonaniu arcydzieło niedopowiedzeń i znaczenia między słowami. Ta postać jest według mnie w gruncie rzeczy niedojrzała, a na pewno nie pojmuje, że prawdziwa wolność nie jest synonimem swobody - choć jest to fascynujące do oglądania, chyba nie wytrzymałabym dłużej z tego typu facetem. Niby każdy Berger jest mniej lub bardziej taki, ale Steel zdecydowanie był więcej, niż inni Bergerzy, jakich widziałam. Przyjemnie się go oglądało, równie przyjemnie słuchało. Cudeńko.

Caissie Levy jako Sheila też była naprawdę świetna, i wokalnie, i aktorsko - zaangażowana w swoją sprawę, wierząca bez chwili wahania w to, co głosi, w miłość, wolność i pokój, była moim zdaniem głównym głosem zbuntowanego pokolenia wierzącego, że mogą coś zmienić. Tego i tak wymaga sama rola - nie bez powodu już na wstępie hipisi przedstawiają Sheilę jako "a protester" - ale Caissie sprostała zadaniu koncertowo. Wydawała mi się też najbardziej dojrzała z całej tej grupy, przez co wzbudzała sympatię.

Jednak przewodnim dobrym duchem tego musicalu była Chrissy; Allison Case powinna figurować w encyklopedii jako chodząca definicja słowa "cute." Urocze w niej było wszystko, a już najbardziej sposób, w jaki się uśmiechała - jej uśmiech powinien zmiękczyć serce absolutnie każdego. Po prostu rozbrajająca i emanująca urokiem osobistym na kilometr, była słodką, małą dziewczynką, sprawiała wrażenie takiej małej siostrzyczki całej grupy i gdyby mogła, prawdopodobnie obdarzyłaby kwiatami całą publiczność i każdego przechodnia na ulicy. No i śpiewała prześlicznie o Franku Millsie - "I lost his address" i "it embarasses me" było rozbrajające.

Jeśli chodzi o Jeannie, była świetna, zdystansowana, na luzie i zakochana w Claudzie, ale jednak nie pobiła Moniki Dawidziuk z Wrocławia - śpiewała co prawda lepiej, ale nie nawiązała takiego kontaktu z widzami, żeby kraść cały spektakl. Świetna w swojej piosence o toksynach, kiedy pojawiła się w masce przeciwgazowej.

Resztę zespołu chciałabym pochwalić zbiorowo - fantastyczni. Nie mam ani jednego zarzutu, wszyscy ruszali się, grali i śpiewali - muszę to jeszcze raz podkreślić - genialnie. Atmosfera tamtego okresu, pozytywnego buntu i wiary w ideały oraz miłość została świetnie przedstawiona...

... no właśnie. TAMTEGO okresu. I tu jest chyba największa różnica pomiędzy wersją b-wayowską a polskimi inscenizacjami - Amerykanie nie próbowali tego w żaden sposób uaktualniać. Uznali zapewne, że sam tekst jest wystarczająco dobitny, i całe przesłanie ograniczyli do niego. Jest w tym po części racja - w końcu bunt, potrzeba odcięcia się od tradycyjnych poglądów i ustanowienia własnej drogi, problemy z dorastaniem, uciekanie od odpowiedzialności, to wszystko są tematy, które dotykają każde pokolenie, zwłaszcza teraz. Niemal każdy może się z tym identyfikować. Nie ma tu żadnych nawiązań do współczesności, SPOILER!Claude na końcu nie pojawia się w marynarce i pod krawatem, jak w Capitolu, ale w mundurze wojskowym, nie ma też żadnej ramki, która ujęłaby to w perspektywę wspomnień, snu o przeszłości, patrzenia wstecz poprzez pryzmat tego, co przyniosło dorosłe życie - jak u Kościelniaka.KONIEC SPOILERA. Jest nostalgia za tym, co było. Jest dokument historyczny tamtych czasów, nie tak znowu dawnych, ale mimo wszystko minionych, z którymi można się utożsamiać, ale które jednak tchną echem przeszłości I które przyszłość zweryfikowała i surowo potraktowała. Flower Power nie brzmi już dla nas tak, jak brzmiało dla pokolenia, które w latach 60-tych nosiło dzwony i kwiaty we włosach, hasła o kosmicznej równowadze i jedności z wszechświatem nabrały nieco cynicznego, przebrzmiałego echa. Nie jest to już "Hair," które było dla pewnego pokolenia manifestem i głosem ich sposobu patrzenia na świat. Być może ciągle może tym być dla pewnej grupy młodych ludzi, pewne jego elementy są uniwersalne, jednak ja oglądałam to nie jako manifest artystyczny, ale jako spektakl teatralny. Byłoby pięknie, gdyby ideały głoszone przez bohaterów miały w dzisiejszym świecie rację bytu, ale dzisiaj hipisów już nie ma, jest tylko ich echo, przemaglowane przez współczesność. Nie twierdzę przez to, że to źle, że twórcy nie próbowali tego uwspółcześniać - tę wersję oglądało mi się najlepiej ze wszystkich. Przytaczam to jako swego rodzaju ciekawostkę, może pokazanie różnicy w patrzeniu na musical u nas i na Zachodzie.

Na "Let the sunshine in" się poryczałam. Jak zawsze. Ale i nie sposób było się nie poryczeć, z tą piękną energią bijącą od zespołu i od całego tabunu widzów (tak, tabunu!), którzy wylegli na tę małą scenę, by dzielić radość z zespołem...!

Bardzo udany wieczór i cieszę się, że mogłam to przeżyć na własnej skórze, być częścią tego doświadczenia.

[link widoczny dla zalogowanych] musicalu, dużo zdjęć, filmików z backstage'a i trailerów, informacje itp.

PS, W zespole występowała jako swing Holly James, czyli Carmen z objazdowego Fame, które widziałam w Glasgow Very Happy


Ostatnio zmieniony przez Draco Maleficium dnia Czw 21:33, 19 Sie 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Pon 16:35, 04 Kwi 2011    Temat postu:

1 kwietnia 2011, w ramach IV edycji Festiwalu Teatrów Muzycznych, "Hair" Teatru Muzycznego z Gliwic

Obsada:

Claude - Andrzej Skorupa
Berger - Łukasz Szczepanik
Sheila - Oksana Pryjmak
Hud - Nick Sinckler
Woof - zgaduję, że Marcin Wojciechowski, bo na pewno nie był to Mateusz Cieślak, jak nam mówiła wkładka do programu
Jeannie - Danuta Rondzisty
Dionne - Anna Jakiesz-Błasiak
Crissy - Marta Uszko
Margaret Mead - Wioletta Białk
Hubert - Tomasz Białek

Pierwszy spektakl tegorocznego Festiwalu, jaki widziałam, niestety nie zostawił po sobie dobrego wrażenia. Nie wiedziałam sama, czego się spodziewać, ale skrycie liczyłam na coś oryginalnego, miałam nadzieję, że Kościelniak oprze się pokusie i nie zrobi dosłownej kopii wersji gdyńskiej. Cóż, kopii nie zrobił - zrezygnowano tu z ramki retrospekcji, nie ma dorosłego Claude'a patrzącego z goryczą w przeszłość. Ale to niestety główna i jedna z niewielu różnic, które pod względem inscenizacyjnym dzielą te dwie wersje. Inną główną różnicą w tej sytuacji stała się - niestety - jakość.

Mówiąc krótko, oglądając spektakl z Gliwic miałam nieprzyjemne wrażenie, że to nie tyle kopia, co czkawka po wersji gdyńskiej, nostalgiczno-smętne popłuczyny.

Wszystko, co zobaczyliśmy na scenie, już było. Począwszy od ułożenia napisu HAIR z ludzkich sylwetek na początku, poprzez komisje wojskowe, nadmuchiwanie sukienki Margaret Mead, mnichów z "Hare Krishna," tłumu w "Where do I go," halucynacji Claude'a, jego śmierci... W całej inscenizacji nie doliczyłam się prawie żadnego nowego pomysłu, a jeśli takie były, wynikały raczej z wymogów technicznych, niż inwencji reżysera (efektowne skądinąd przemieszczanie się zespołu na kolanach po kole zamiast siedzenia na obrotówce w ruchu czy wspinanie się Claude'a po linie zamiast latania). Nie ukrywam, że byłam tym naprawdę rozczarowana, bo miało się wrażenie, że reżyser odwalił fuszerkę. W efekcie jedynym świeżym elementem były nowe aranżacje, niekiedy bardzo dobre, niekiedy po prostu - inne, ale ogólnie powiedziałabym, że warstwa muzyczna była najmocniejszym punktem wieczoru.

Cała ta wtórność nie przeszkadzałaby może tak bardzo, gdyby zespół się obronił. Niestety, tak się nie stało. Po spektaklu Kunc stwierdziła, że wyglądało to, jak gdyby ludzie z "High School Musical" powiedzieli sobie po prostu: "Ej, zróbmy teraz Hair!" - i zrobili. Zabrakło energii, zabrakło klimatu, zabrakło wczucia się w atmosferę przedstawienia, a skoro nawet aktorzy na scenie nie czuli się hipisami, to jak mieli to poczuć widzowie? Co więcej, miałam wrażenie, że niektórych scen aktorzy w ogóle nie rozumieli, czego najlepszym przykładem są sceny z żółtą koszulką i przebudzenie po haju, przed "Good morning, starshine" kiedy to wszyscy rozchodzą się w swoją stronę i szukają partnerów. Teoretycznie w tej scenie powinno wyjść na jaw, jak pusta i w gruncie rzeczy surowa pod względem emocjonalnym jest egzystencja w komunie i jak nie ma w niej miejsca na uczucia prawdziwe, czystsze, powinno było pojawić się rozczarowanie, rozgoryczenie rzeczywistością, swoisty policzek budzący ze snu - nic z tego w ogóle się nie pojawiło, a cała scena zagrana została tak beztrosko, że cały jej gorzki sens poszedł się kochać (w efekcie część z widzów w ogóle nie zrozumiała, o co miało w tym chodzić). Moment "śmierci" tudzież wciągnięcia przez system Claude'a też gdzieś się zagubił i w ogóle wszystkie te poważniejsze, najbardziej wymowne i - jak dla mnie - najważniejsze elementy przedstawienia zostały radośnie zignorowane i zepchnięte na bok na rzecz hasania zespołu i metaforycznego krzyczenia: "Patrzcie, jesteśmy super luzackimi hipisami, jest fajnie!". W efekcie to "Hair" zostało zredukowane do barwnego widowiska które aspiruje do bycia ambitnym, ale które w gruncie rzeczy niewiele ma w sobie tej esencji, która naprawdę czyniła go ambitnym. To było trochę takie udawane "Hair," "Hair" na niby, zabawa w hipisów śpiewających piosenki z musicalu i niestety niewiele więcej.

Jeśli chodzi o aktorów indywidualnie, to najlepiej wypadł moim zdaniem Woof i szkoda, że nie wymienili go w tej wkładce. Woof to chyba ogólnie moja ulubiona postać i tutaj był swobodny, uroczy, miał przyjemny głos, miło. Claude Andrzeja Skorupy też nie wypadł źle - tuż za Woofem był jak dla mnie najlepszym punktem spektaklu, dobry wokalnie i aktorsko, a chociaż nie powalał, nie odstawał też znacząco od innych odtwórców tej roli i był bardziej wyraźny, niż jego kolega z Wrocławia. Inaczej niestety ma się sprawa z Bergerem, który, przykro mi to mówić, był raczej porażką - fatalny aktorsko, wokalnie trochę nadrabiał. Chwalony przez wszystkich Nick jako Hud mnie osobiście wydawał się "za bardzo," przedobrzał, ale ogólnie rzeczywiście był najbardziej widoczny. Dziewczyny - okej, ni to ziębiły, ni grzały, było parę naprawdę ładnych głosów, ale nie wybijały się specjalnie i nie zapadły mi w pamięć. Nie było źle, ale nie było też wyraziście. Wyróżnić chcę Wiolę Białk, bo jej Margaret Mead była bardzo przyjemna i podobała mi się w zespole, ale ogólnie - bez szału. No i trzeba zaznaczyć, że soliści często nie wyrabiali się z muzyką albo śpiewali tak, że ni w ząb nie dało się zrozumieć tekstu - a szkoda, naprawdę szkoda, bo to nowe tłumaczenie uważam za bardzo dobre i chciałabym posłuchać go jeszcze trochę.

Na tańcu jako takim się nie znam, ale żeby część zespołu jawnie gubiła się w choreografii... Oj, wstyd.

I na tym chyba poprzestanę, bo ogólny ton recenzji powinien jasno dać do zrozumienia, że nie wyniosłam z tego spektaklu specjalnie pozytywnych wrażeń.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tespis



Dołączył: 23 Mar 2009
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 16:46, 02 Kwi 2011
PRZENIESIONY
Pią 17:07, 08 Kwi 2011    Temat postu: O "Hair" Kościelniaka

Moherowe berety na haju, czyli brylantyna bez włosów. "Hair" Wojciecha Kościelniaka i Gliwickiego Teatru Muzycznego na IV Festiwalu Teatrów Muzycznych w Gdyni.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Pią 17:36, 08 Kwi 2011    Temat postu:

Moje wrażenia po "Hair" są podobne do Dracowych. Niestety "Hair" nie wyszło najlepiej...

To, czego mi brakowało od samego początku, to klimat. Wydaje mi się, że w "Hair" to właśnie wywołanie odpowiedniego klimatu zapewnia większość sukcesu. Patrząc na to, że fabuła jest bardzo słabo zarysowana, spektakl powinien być zrobiony tak, żeby widz mógł sam poczuć się, jakby był członkiem komuny i obserwował wszystko od środka. Ja przez cały czas czułam się jak ktoś z boku, kto patrzy sobie na dziwnych ludzi, i tyle.


Tłumaczenie było w porządku. Zdarzały się teksty podobne do dwóch poprzednich tłumaczeń, jednak w tej sytuacji to było chyba nieuniknione. Właściwie nic za bardzo nie zgrzytało (poza piosenką Crissy, ale to już standard, więc wychodzi na to, że chyba nie da się tego normalnie przetłumaczyć...). ...no może poza tym, że dość rzadko można było coś zrozumieć. Jestem bardzo zawiedziona choreografią, bo po twórcach choreografii do "Lalki" i "Francesca" (które ubóstwiam...) spodziewałam się czegoś na podobnym poziomie. Nie wiem na ile to kwestia choreografii samej w sobie, a na ile wykonania, ale to, co było widoczne na scenie, wyglądało trochę niechlujnie i jakby było robione na ostatnią chwilę "żeby tylko CZYMŚ zapełnić scenę".

Jeśli chodzi o zespół. Andrzej Skorupa w roli Claude'a moim zdaniem spisał się bardzo dobrze. Fajnie poradził sobie z tą rolą, nie ginął w tłumie, no i śpiewał fajnie, tak że ogólnie moim zdaniem była to jedna z lepszych kreacji w tym spektaklu. Poza tym bardzo podobał mi się Marcin Wojciechowski w roli Woofa. Był po prostu słodki i potwornie sympatyczny. Poza tym uwielbiam jego głos i bardzo się cieszę, że mogłam go znowu zobaczyć na scenie. Teraz czekam tylko, aż w końcu dostanie jakąś poważniejszą rolę, gdzie będzie mógł się bardziej wykazać. Nick Sincler faktycznie czasami chciał za bardzo, jednak przyrównując go do reszty zespołu i tak uważam, że był bardzo fajny. Plastyczna twarz i świetny głos zdecydowanie mu w tym pomogły. A otwarcie II aktu jego wystąpieniem, to w sumie nie taki zły pomysł na rozluźnienie widowni, jednak zdecydowanie za długi. Gdyby to skrócić kilka razy byłoby lepiej, moim zdaniem. I chciałam jeszcze powiedzieć, że bardzo podobało mi się, jak śpiewała większość dziewczyn z zespołu (tych, które miały małe solówki). Było parę fajnych, mocnych głosów i bardzo przyjemnie się ich słuchało. O reszcie w zasadzie nie wiem, co mogłabym napisać, tak że sobie odpuszczę część dalszą.

Ogólnie mam podobne wrażenie, co Draco. Niby wszystko fajnie, ale to już było. Wydaje mi się, że powtórzenie tego samego spektaklu, sprawdziłoby się (jeśli już miałoby się sprawdzić) tylko w sytuacji, gdyby wykonanie było co najmniej tak samo dobre, jak w wersji pierwotnej. A do tego niestety sporo brakowało, i przez to efekt był jaki był. ...i bardzo żałuję, że nie wyszło to "Grease" tak, jak to było pierwotnie planowane. Myślę, że efekt byłby dużo lepszy.


Ostatnio zmieniony przez Kuncyfuna dnia Pią 17:52, 08 Kwi 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10
Strona 10 z 10

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1