Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Les Miserables - Nędznicy
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 11, 12, 13 ... 20, 21, 22  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Pią 12:56, 30 Lip 2010    Temat postu:

Gdzie jest szubienica...? Ja jej nie widzę... <ślepak> ...a jeśli rzeczywiście będzie, to ciekawe, gdzie ją wsadzą. Jakoś średnio to widzę... Szubienica stojąca w tle, czy jak...? No, chyba że w związku z non-replicą chcą dorobić jakieś swoje własne sceny... Rolling Eyes
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Pią 15:53, 30 Lip 2010    Temat postu:

W trzecim i drugim rzędzie od dołu, zdjęcie ostatnie w trzecim i pierwsze w drugim - jest tam coś takiego szubienicopodobnego. Może na proces Champmathieu - już mają na nim wykonać wyrok śmierci, kiedy w ostatniej chwili przybiega Valjean i przyznaje się, że to on jest 24601! Ach, czujecie ten dramatyzm? Very Happy

A może to wcale nie jest szubienica i ja mam dziwne skojarzenia.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Pią 16:18, 30 Lip 2010    Temat postu:

Hm, hm, hm... Ja to brałam za jakieś coś altano-podobne... W sensie jakaś weranda, czy inny element od domku, ale w sumie teraz już nie wiem... ale szubienica... Nie no, nie pasuje mi to tam do żadnej sceny za bardzo. A gdyby chcieli dorobić nową scenę, musieliby dopisać muzykę...prawda...? Rolling Eyes
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Pią 16:23, 30 Lip 2010    Temat postu:

Być może, że to jakaś altana, tylko te belki na górze mnie zbiły z tropu. Wiesz, te takie... no, szubienicowe XD Mam nadzieję, że to tylko moje przywidzenia i że nie będą za bardzo kombinować. Bo reszta wygląda fajnie. Kolejna rzecz, która mnie zastanawia, to ten budynek - sklep, kawiarnia...? Dom Valjeana? Karczma Thenardiera? Nie mogę dość, co to będzie.

Za to most jest wyczepisty w kosmos.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Pią 16:43, 30 Lip 2010    Temat postu:

Ja myślę, że te domy to prowizorka, żeby stworzyć miasteczko... Widać zresztą, że ściany nie są zbyt grube - "wnętrze" domku jest prawie płaskie, tak że wydaje mi się, że to będzie coś typu PiBowego miasteczka. Po prostu postawią parę ścian, żeby zrobić z tego miasto i już. ...a na dom Valjeana to mi nie wygląda - za skromne te chatki na jego dom. Chyba zrobią mu coś bardziej okazałego, bo to, co widać na zdjęciach, nie pasuje do bramy. ...zresztą Cosette musi mieć jakiś balkonik chyba, nie...? Czy to nie we wszystkich wersjach...?

Most, owszem fajowy, tylko czemu na przedostatnim zdjęciu jest biały...? Ja mam nadzieję, że to czarne zostanie...


Ostatnio zmieniony przez Kuncyfuna dnia Pią 16:44, 30 Lip 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mateuo
KMTM


Dołączył: 16 Mar 2008
Posty: 2853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ustka/Słupsk

PostWysłany: Pią 17:53, 30 Lip 2010    Temat postu:

Jesteście trochę złośliwie uprzedzone :> W Gdyńskiej wersji też była szubienica Smile coś tam się z nią w przerwie działo
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Pią 21:12, 30 Lip 2010    Temat postu:

To nie w Nędznikach (na forum było sprostowanie, że chodzi o inny spektakl). Że jestem uprzedzona to przyznaję (po Upiorze i strategii Romy ciężko nie być), ale ta scenografia póki co naprawdę mi się podoba... A z szubienicą chodzi po prostu o to, że nie bardzo jest w spektaklu scena, w której mogłaby zostać użyta. Dlatego się z Draco zastanawiamy o co tu chodzi... no i czy to rzeczywiście jest szubienica... Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Sob 12:26, 14 Sie 2010    Temat postu:

[link widoczny dla zalogowanych] - czyli Kwiatków Kępczyna Ciąg Dalszy.

Cytat:
"Lubię musicale operowe jak "Miss Saigon", "Upiór w operze" czy właśnie "Les Miserables".


To wprost fascynujące, ale dlaczego w takim razie w Miss Saigon nie było żadnego głosu operowego, a w Upiorze aż...dwa...?

Cytat:
Przede wszystkim mamy XXI wiek i inne są dziś możliwości techniczne. Jednocześnie mam nadzieję, że w naszym przedstawieniu "technika" będzie niezauważalna. Zależy mi, aby widz nie myślał i nie zastanawiał się, jak to wszystko działa, ale po prostu wciągnął się w akcję.


...i właśnie dlatego Ojciec Dyrektor powtarza w każdym wywiadzie o szwedzkich platformach... właśnie po to, żeby widz nad nimi nie myślał i ich nie zauważał.

Cytat:
Ale będą też projekcje, dzięki którym widz będzie miał wrażenie, że przenosi się z miejsca na miejsce. Utrzymane w stylistyce romantycznego malarstwa. Inspirowała nas twórczość malarska Wiktora Hugo.


I teraz Kępczyn zacznie się szczycić tym, że miał oryginalny pomysł z wprowadzeniem obrazów Hugo...ale nie wspomni o tym, że to pojawiło się już w produkcji zrobionej z okazji 25 lecia. Traktowanie widzów jak debili jest naprawdę genialnym rozwiązaniem...

...im więcej tego czytam, tym bardziej mi się nie chce tego oglądać... Nawet jeśli sam spektakl wyjdzie fajnie, to cała ta otoczka i wieczne gadanie głupot sprawia, że robi mi się niedobrze.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Pią 16:51, 20 Sie 2010    Temat postu:

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!....... *___* Na YT pojawiło się sporo utworów z płyty 25th Anniversary Production. Mam nadzieję, że to co jest teraz, to nie jest wszystko i że cały spektakl znajdzie się na płycie (tym bardziej, że to nagranie live...).

Zaczęłam oglądać koncert z 10 lecia, ale w tym wypadku mam wrażenie, że ciąg dalszy będzie musiał poczekać...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Pon 14:34, 23 Sie 2010    Temat postu:

Ostrzegam lojalnie, to będzie bardzo długie, nawet, jak na moje standardy - i pełne SPOILERÓW, a jestem za leniwa, żeby je wszystkie oznaczać, więc jeśli nie wiecie jeszcze, kto w Nędznikach umiera, jak i kiedy, radzę odpuścić sobie czytanie, póki nie zapoznacie się sami z tą historią.

Środa, 11.08.2010, 14:30, Queen’s Theatre

Na początek mała ciekawostka: teatry Queen’s i Gielgud, gdzie do września gości „Hair,” okazały się być w tym samym budynku-kamienicy, oddzielone na poziomie ulicy wyłącznie pubem, co oznaczało, że francuska ferajna urzędowała przez ścianę z hipisowską komuną. Dobrze, że „Thriller” Michaela Jacksona tuż obok był jednak w pewnej odległości, bo inaczej miałabym jeszcze gorsze wizje, niż już miałam.

Zanim jednak przejdę do typowych pospektaklowych wrażeń, pomęczę was jeszcze trochę – chciałabym mianowicie podzielić się paroma spostrzeżeniami na temat musicalowej wersji Les Mis ogólnie, bo po przeczytaniu powieści na pewne rzeczy patrzyłam nieco inaczej i pojawiło się parę spraw, które nie dają mi spokoju.

Po pierwsze, Valjean. Ogólnie rzecz biorąc, jego postać została przedstawiona w musicalu bardzo wiernie – aż do drugiego aktu i chwili, kiedy zjawia się na barykadzie. Na szczęście znałam „Bring him home” przed przeczytaniem powieści, dzięki czemu uważałam i ciągle uważam ją za przepiękną piosenkę, bo podejrzewam, że gdyby stało się odwrotnie, pewnie bym ją znienawidziła. Hugo poświęcił dużo miejsca na opisanie i podkreślenie głębokiej więzi między Valjeanem a Cosette i rozterki, którą przeżywał ten pierwszy przez wtargnięcie w ich życie Mariusza. Dla JVJ była to katastrofa, trzęsienie ziemi nie mniejsze, niż dylemat Champmathieu, kiedy to zdecydował się ujawnić przed sądem jako prawdziwy zbiegły galernik i uratować niewinnego człowieka przed skazaniem, choć jego własna pozycja była wtedy bardzo bezpieczna; oddanie komukolwiek Cosette, istoty, na którą przelał cały swój kapitał miłości i ciepłych uczuć, które do tej pory nie miały żadnego innego ujścia, było dla niego cierpieniem, które w końcu doprowadziło do jego śmierci. Owszem, poszedł na barykadę, uratował Mariusza i przeniósł go przez pół miasta ściekami, dostarczył go Cosette – ale zrobił to wszystko wbrew sobie, zwalczając na każdym kroku własne uczucia i potrzeby, tłumiąc gniew i bunt, odmawiając własnej, zaborczej miłości prawa głosu, wyrzekając się ostatecznie samego siebie, również z niechęcią, a nawet w pewnym stopniu z nienawiścią do młodego barona. Ostatnie, co by zrobił, to modlitwa o bezpieczeństwo Mariusza, w dodatku w słowach „He’s like the son I might have known if God had granted me a son.” W tej sytuacji „Bring him home” nie ma racji bytu, bo niemiłosiernie spłyca ten cały dylemat, spłyca kolejne wielkie, monstrualne wręcz poświęcenie Valjeana i jego kolejne wielkie zwycięstwo nad samym sobą, robiąc z niego po prostu poczciwego starca o gołębim serduszku, który posłusznie robi miejsce młodym. Potem ten dylemat też nie jest wystarczająco dobitnie pokazany – Valjean usuwa się w cień bez wyraźnego rozdarcia, żalu czy rozterki, a potem bierze i umiera z tęsknoty. Z tego, co wiem, w oryginalnej wersji francuskiej nie było BHH, a zamiast tego monolog do melodii „Who am I,” w którym Valjean po raz kolejny walczy ze swoją naturą i bije się z myślami, czy wyznać prawdę i zadać sobie ból, ale żyć z czystym sumieniem, czy przemilczeć swoją przeszłość galernika i status zbiegłego więźnia i dożyć spokojnej starości u boku ukochanej córki w kłamstwie. Wolałabym, żeby w wersji angielskiej to zachowali, jakkolwiek piękne jest BHH.

Kolejny element, który mi przeszkadzał w musicalu, to religijność Javerta. Ta postać i tak została tu nieco złagodzona i wypaczona (np. usunięto scenę, w której Inspektor tak przestraszył i zdenerwował biedną Fantynę, że biedaczka z nadmiaru emocji umarła, właśnie przez niego – zamiast tego Javert wkracza już po śmierci Fantyny; poza tym denerwuje mnie to, że na barykadzie celowo podaje rewolucjonistom fałszywe informacje, bo książkowy Javert nigdy w życiu nie skłamał). Być może twórcy chcieli złagodzić jaskrawy podział Zły-Ateista i Dobry-Chrześcijanin, jaki występuje między J a JVJ u Hugo, zamiast tego wprowadzając dwa oblicza Chrześcijanina: Surowego Dewotę i Miłosiernego Wierzącego. Według mnie jednak ten zabieg szkodzi postaci. Hugo wielokrotnie podkreślał, że Javert był kapłanem – kapłanem kodeksu karnego, społecznego ładu, prawa. Prawo, służba, obowiązek – to była jego religia i poza nią nie miał i nie znał żadnej innej. Dodając do tego jeszcze wiarę w Boga, rozmywa się jego fanatyzm i zawziętość, a w konsekwencji jego samobójstwo przestaje być niejako uzasadnione, a nabiera melodramatycznego wydźwięku. Pomijam już fakt, że dla fanatycznego katolika, na którego kreowany jest musicalowy Javert, samobójstwo byłoby niemożliwe, bo odebrałby sobie w ten sposób szansę na Raj – załóżmy, że twórcy chcieli w ten sposób pokazać, że on nie rozumiał swojej wiary i że praktykowanie jej w taki sposób, zapominając o chrześcijańskim miłosierdziu, nie jest właściwe. Cały sens tego samobójstwa leżał w podkreśleniu różnicy między JVJ a J, gdyż ten pierwszy potrafił pozwolić, aby cud (dobroć biskupa) przeistoczył go i nadał mu nowy cel, odkrył przed nim nowy świat i Boga, który od tamtej pory był już zawsze jego przewodnikiem; Javert zaś skonfrontowany z cudem (dobroć Valjeana) nie potrafił sobie z nim poradzić właśnie dlatego, że do tej pory nie znał nic oprócz prawa oraz obowiązku i gdy Valjean postawił na głowie i jedno, i drugie, nie zostało mu już naprawdę nic, bo w jego świecie nie było miejsca dla Boga z jego ogromem i dogmatem miłosierdzia, który był nie do przyjęcia dla ciasnego pojmowania świata i rozumowania inspektora. Hugo przedstawił to w taki sposób, że dla Javerta naprawdę nie było innego wyjścia poza czernią Sekwany w dole, w musicalu zmienia się to w melodramatyczny akt pasji – potężny w wymowie, bo pełen emocji, ale mimo wszystko mniej uzasadniony. Nie, Javert religijny naprawdę mi przeszkadza.

Również, ale już mniej, przeszkadzają mi Cosette i Mariusz. Owszem, u Hugo ich wątek też opierał się na naiwności pierwszej miłości i uczuciu „jak grom z jasnego nieba” i tam też mnie to irytowało, ale przynajmniej mieli czas, żeby to uczucie rozwinąć, a ich czystość i naiwność miała wyraźny cel; w musicalu zaś rozwiązano to na modłę Disneya: spojrzenia się spotykają, jedna chwila, bach, miłość po grób. Tu jednak jestem skłonna przymknąć oko, bo w porównaniu z problemami wymienionymi wyżej to szczególik i ma jasne wytłumaczenie: ograniczenia czasowe. Poza tym, Mariusz i Cosette w musicalu wybitnie mnie irytują, więc można ich spokojnie zignorować i skupić się na bardziej interesujących wątkach.

I na tym etapie chyba zakończę te moje dywagacje, bo ogólnie rzecz biorąc, od niedawna jestem wielką fanką Les Misów w wersji zarówno książkowej, jak i musicalowej, jestem też pełna podziwu dla twórców i tego, jak udało im się zgrabnie przenieść całą esencję Cegły – jak pieszczotliwie nazywa się „Nędzników” Hugo – na scenę i zrobić to tak, że cały spektakl śmignął mi nie wiadomo, jak, nie wiadomo, kiedy, zostawiając ogromny niedosyt i potrzebę, żeby „jeszcze RAZ!”

A zatem do rzeczy, Dracze, do rzeczy, bo nigdy nie ruszysz z tym porządnie…!

Niestety, spektakl zaczął się dla nas pechowo, bo koleżanka, która miała nasze bilety, spóźniła się. Na szczęście miły pan bileter pozwolił nam zaczekać w foyer na sofach przed ekranem, na którym transmitowana była akcja ze sceny, dzięki czemu mogłyśmy przynajmniej w takiej formie obejrzeć i posłuchać wstępu. Koleżance udało się dotrzeć na scenę z biskupem (swoją drogą, zawsze mnie śmieszyło, że Valjean ucieka wrzeszcząc na cały głos „took my FLIIIIIIGHT!” –uciekając ze skradzioną zdobyczą, człowiek raczej powinien nie chcieć obudzić całego domostwa, ale w sumie ja nie jestem złodziejką, pewnie się po prostu nie znam), ale i tak przetrzymano nas aż do „At the end of the Day,” zapewne żeby siać zamęt na widowni w chwili, kiedy zespół głośno śpiewa i nie przeszkadza się w ważnym momencie, tak więc „What have I done” słuchałam już przez ścianę, czekając na wejście na widownię (z tego, co było słychać, było ładne). Nie muszę chyba opisywać, jak byłam zdenerwowana i jak paskudnie się czułam, przeciskając się na nasze środkowe miejsca na parterze (brak środkowego przejścia między rzędami w teatrach jest ZŁY)… No, ale w końcu usadowiłyśmy się i chociaż strasznie mi było szkoda tego początku, to przynajmniej nie kazali nam czekać do drugiego aktu.

Z „At the end of the Day” w sumie też mam mały problem, bo w końcu akcja dzieje się w Montreil-sur-mer, które dzięki Valjeanowi wkroczyło w okres dobrobytu, ale na to mam kilka odpowiedzi, więc powiedzmy, że niech będzie i że narzekają ci wszyscy z marginesu, którzy pomimo rozkwitu pozostali bezrobotni, bo tacy zawsze się znajdą (podobnie, jak tacy, którzy będą narzekać, nieważne, jak dobrze by im się działo). Ogromną zaletą tego numeru jest chór i aranżacja i tak na wejściu przywitało nas niesamowite brzmienie zespołu i orkiestra, która wymiatała. Świetne, realistyczne i surowe kostiumy, ciemna i równie surowa, mała scena otoczona po obu stronach scenografią sugerującą zrujnowany budynek, gdzie również poustawiano członków zespołu w tej i paru innych scenach, do tego sugestywnie wyreżyserowane światła – to wszystko tworzyło niesamowity klimat i od razu wprowadzało w ponurą historię biedy, nędzy, cierpienia.

Jeśli chodzi o scenografię, to jest jej ogólnie niewiele w całym spektaklu; tył i ściany pozostawały nietknięte przez cały czas, usłane drewnianymi deskami, stylizowane na stare, zapadnięte mury. Krzesła, kawałek bramy, biurko, okna i drzwi – nie licząc ogromnej barykady i skomplikowanej, wielopoziomowej konstrukcji z drabinami na drugim „Look down”, głównie to plus odpowiednio dobrane małe rekwizyty pokazywało, gdzie w tej chwili jesteśmy, przy czym rzeczywiście bardzo polegano na obrotówce, która była w ruchu prawie cały czas (ale wbrew temu, co twierdzi Daniel Wyszogrodzki, mi wcale nie wydało się to męczące, a wręcz nadawało akcji dynamizmu). Scenografia idealnie współgrała z tym, co się dzieje na scenie, światła też, i jedyne, do czego mam zastrzeżenia, to most, z którego Javert skacze do Sekwany – mały, na długość nie wykraczający dużo poza środek sceny, i ogólnie taki brzydkawy. Kostiumy bardzo mi się podobały, wszystkie, co do jednego. Choreografii co prawda niewiele się w tym spektaklu uświadczy, ale to, co było, robiło wrażenie („One Day More”!!) Ustawienie i przejścia między scenami pomyślane i zrealizowane płynnie, z głową, tak, że całość, jak już pisałam, mignęła mi zdecydowanie za szybko… Jeśli chodzi o inscenizację jako taką, była rewelacyjna i w ogóle nie czułam, że oglądam spektakl grany od 25 lat – ba, wręcz z łatwością byłam w stanie zrozumieć, skąd wzięła się jego ogromna popularność.

Zespół był niewielki i w większości widać było, że te same twarze przewijają się w innych kostiumach scena po scenie – czy to pracownicy fabryki, żebracy, łotry z szajki Thenardiera, goście w karczmie czy na weselu, chłopcy na barykadzie… Niejaką frajdę sprawiało mi granie z nimi w „Zgadnij, kto to,” podczas kolejnych scen i tak np. Jeff Nicholson, zastępczy Javert (na którego bardzo chciałam trafić, ale cóż, nie wyszło), który w „At the end of the day” świetnie wcielił się w naczelnika, później w karczmie Thenardiera dostarczył mi sporo uciechy swoimi minami i reakcjami na wyczyny karczmarza i straszył jako członek Ślepego Kura. Inni też przykuwali uwagę i zespół jako taki oceniam jako fajowy, mówiąc kolokwialnie – na każdego z nich przyjemnie było patrzeć i równie przyjemnie było ich słuchać, co więcej, umieli bawić się tym spektaklem i w scenach, które na to pozwalały, dawali się ponieść inwencji, co owocowało szokującymi nieraz akcjami w tle… XD

Przez nasze spóźnienie pierwszą z głównych postaci, którą zobaczyłam, była Fantyna grana przez Rebeccę Seale (można ją zobaczyć na zwiastunie wersji londyńskiej z 2009 roku). Rebecca może nie jest najpiękniejszą aktorką wcielającą się w tę rolę, ale od początku zrobiła na mnie dobre wrażenie swoją grą, a kiedy zaczęła śpiewać, było jeszcze lepiej. Jej „I dreamed a dream” było przepięknie zaśpiewane i pełne emocji, a powolna degradacja w „Lovely ladies” z kulminacją w momencie wypicia wódki i pójścia z jednym z dżentelmenów w wiadomym celu zrobiła na mnie ogromne wrażenie – strasznie mi było dziewczyny żal, taka prosta, naiwna, w gruncie rzeczy jeszcze dziecko z dobrym, ciepłym sercem, ofiara ludzkiej zawiści rzucona w nędzę bez drogi ucieczki, robi, co musi, żeby przetrwać i móc dalej łożyć na utrzymanie córki z nadzieją, że niedługo znowu będą razem, słowem – cholernie wzruszające i smutne. Serdecznie nie znosiłam Bamatabois za to, jak się z nią obszedł i jak oddał ją w ręce policji, aż we mnie kipiało. A skoro o policji mowa…

Po raz pierwszy zobaczyłam Norma Lewisa jako Javerta właśnie w tej scenie, kiedy przychodzi aresztować Fantynę. O swoich wątpliwościach względem obsadzenia go w tej roli już pisałam, tutaj doszedł jeszcze niesmak po przeczytaniu komentarza w programie (który głosił, że Norm występuje na mocy umowy z ruchem na rzecz równości = polityczna poprawność się kłania…); po obejrzeniu nagrań z nim na jutubie bałam się, że jako Javert będzie za mało fanatyczny i zawzięty, bo takie na tych nagraniach sprawiał wrażenie. Kiedy jednak wkroczył na miejsce „zbrodni,” bił od niego surowy autorytet, więc uznałam, że dobrze się zapowiada i że od jego roli na Broadwayu minęło dużo czasu, mógł się poprawić. Kiedy otworzył usta i zaczął śpiewać, pozbyłam się swoich wątpliwości, bo widać było, że trafiłam na jego dobry dzień. Z miejsca zachwycił mnie swoim głosem – piękne, głębokie, bogate brzmienie, interesująca barwa będąca mieszanką charakterystycznego, „czarnego” wokalu z klasyką. Co prawda na początku ciężko mi było się przyzwyczaić do wyrazu jego twarzy, bo kąciki jego ust są naturalnie wygięte nieco w górę, co sugeruje niewielki uśmieszek, ale kiedy się już z tym oswoiłam, Norm swoją grą naprawdę mi zaimponował, a już kompletnie mnie do siebie przekonał, kiedy odsunął się ze wstrętem od Fantyny, która uczepiła się jego buta. Idealny, bezpardonowy, nieprzekupny i nieubłagany służbista, który zna swoją pracę na wylot i dla którego porządek jest rzeczą świętą. I który bardzo dostojnie prezentował się w kostiumach Javerta i w charakteryzacji, co nie jest bez znaczenia Wink

Wtedy też po raz pierwszy można było zobaczyć Valjeana w poważniejszej scenie. Jonathan Williams (understudy) pojawił się już co prawda wcześniej w scenie bójki w fabryce, żeby uspokoić tłukące się kobiety, i wtedy bardzo mi zapunktował: kiedy odchodził, Rebecca rzuciła się za nim, próbując się wytłumaczyć bezpośrednio przed szefem, a on dał jej łagodnie do zrozumienia, że nie ma czasu, po czym wskazał na naczelnika z uspokajającym uśmiechem i łagodnym gestem dał jej do zrozumienia, że ten pan w jego imieniu wszystko wyjaśni i nie ma się czego bać. Esencja Valjeana w tej jednej, maleńkiej interakcji: sam nie ma czasu, ale dba, ma cierpliwość, uspokaja. Kiedy pojawił się, żeby uratować zdesperowaną Fantynę z opresji, byłam dobrej myśli i nie zawiodłam się, bo okazał się naprawdę świetny i wokalnie (piękny, czysty głos) i aktorsko – uprzejmy, ale zdecydowany, z szacunkiem dla pracy inspektora, ale mimo wszystko nieugięty, walka woli między nim i Normem wyszła bardzo dynamicznie i z ciekawą chemią, a jeszcze Rebecca miotająca się między nimi i rozdarta między strachem przed Javertem i nienawiścią do pana Madeleine dopełniała tej sceny; cała trójka rozegrała to znakomicie. Kupowałam ich bez zastrzeżeń. Jonathan ma co prawda mały nawyk, który niekiedy rozpraszał, mianowicie – ruszał często dolną szczęką, zarówno, kiedy śpiewał, jak i niekiedy, gdy słuchał lub myślał. Nie przeszkadzało, ale dało się zauważyć jako zabawny nawyk.

Dalej mamy scenę z uciekającym wozem i tu dało się zaobserwować ciekawe, a nawet dosyć komiczne rozwiązanie: zespół uciekał równo po kole w kierunku przeciwnym do obracającej się obrotówki, a w pewnym momencie, kiedy byli już przy brzegu sceny z lewej strony, wszyscy wpadli w zwolnione tempo, by po chwili rozpierzchnąć się już normalnie na wszystkie strony przed rozbitym wozem, który w tle wjechał na obrotówce, już z przygniecionym panem Fauchelevent. Nie jestem pewna, czy lubię zwolnione tempo w samym środku akcji, ale wyglądało to ciekawie. Natomiast scena podnoszenia wozu przez Valjeana wypadła świetnie i bardzo dramatycznie, Jonathan świetnie to zagrał, podobnie, jak późniejszą rozmowę z Javertem – po raz kolejny genialna interakcja między nim a Normem, który z każdą sceną podobał mi się bardziej i bardziej. „Who am I” było bardzo dobre, mocno zagrane i pięknie zaśpiewane, nawet jeśli ostatnie „ONEEEE!” na końcu „24601” Jonathan sobie obniżył; bardzo, bardzo podobało mi się, jak śpiewając „And so, Javert, you see it’s true: this man bears no more guilt than you” Valjean podszedł do skutego, zdezorientowanego Champmathieu, podniósł go opiekuńczo, nie odrywając wyzywającego wzroku od Javerta. Ślicznie. W ogóle bardzo podoba mi się, jak zrobiono przejście na salę sądową: dynamicznie, w trakcie piosenki, bardzo sprawnie.

Znowu obrotówka w ruchu, tym razem na scenę wjeżdża łóżko z Fantyną… Rebecca Seale w swojej ostatniej scenie była poruszająca. Świetny, mocny głos, bardzo dobra gra aktorska – bałam się, że wyjdzie sztucznie, bo nie zawsze ta scena wychodzi przekonująco, ale w tym wypadku nie było ani krztyny sztuczności, było za to bardzo wzruszająco, zwłaszcza, kiedy przyszedł Valjean i na rękach zaniósł majaczącą Fantynę z powrotem do łóżka. Pięknie zagrana śmierć. Natomiast „Confrontation” między Normem a Jonathanem wyszło bezbłędnie, nawet, jeśli nie zgrali się idealnie w tym jednym gniewnym „You know nothing of Javert!/I am warning you, Javert!”. Kulminacja tej sceny z oderwaną nogą od krzesła w roli głównej wypadła idealnie, panowie świetnie się zgrali w momencie uderzenia i po chwili Javert leżał jak długi, a Valjean co prędzej dawał dyla. Bardzo, bardzo mi się podobał ten duet.

Inspektor leży plackiem na ziemi, Fantine leży martwa na łóżku, a w tle z drugiej strony obrotówki zdążono ustawić krzesła i widać małą sylwetkę zamiatającej dziewczynki. Obrotówka zaczyna się kręcić, a na ekranie pojawia się nazwa „Montfermeil,” muzyka się zmienia, i w ten sposób przenosimy się do karczmy Thenardiera, gdzie mała Cosette śpiewa tęsknie o zamku na chmurze. Dziewczynka nie była genialna i trochę przyfałszowała, ale aktorsko podobała mi się – odpowiednio zabłąkana i zastraszona, przerażona myszka, udało jej się nawet zawrzeć trochę smutnej zazdrości wobec wymuskanej Eponiny. Jednak tę scenę skradła całkowicie Thenardierowa, w tej roli niesamowita Lorraine Bruce – wystarczyło, że jej monstrualna sylwetka wyłoniła się z cienia za Cosette, żeby widownia zaczęła chichotać. Wejście godne Godzilli. Zapity, zachrypnięty głos, bombowa charakteryzacja, prześmieszna gra aktorska… O, radości! Do tej pory było świetnie, z chwilą pojawienia się państwa Thenardierów zrobiło się po prostu odjazdowo. Szanowny małżonek (Martin Ball) w niczym nie ustępował swojej połowicy i we dwójkę dostarczyli widzom tylu radosnych kwików, że niczego już nie trzeba było więcej. „Master of the house” upłynęło mi na podziwianiu, co też jeszcze pokaże pan domu, który ze zręcznością profesjonalisty opróżniał kolejnym gościom kieszenie, sikał do butelki, którą później sprzedał jako wino (i z której na koniec, dzięki kochanej żoneczce, sam się napił), czołgał się pod stoły i grzebał w walizkach, ani na moment nie przestając ociekać obłudną słodyczą i uniżonością szczura rzucającego się na każdy ochłap i gotowego paść do nóżek każdemu, kto ma pieniądze, by potem nie pozostawić na nim suchej nitki. Podczas tych jego działań członkowie zespołu błyszczeli inwencją i ich reakcje na to, co się dzieje, były po prostu bezcenne – w dodatku prowadzili między sobą własne mini-wątki, jak na przykład dwóch nowych gości, którzy zapałali do siebie gorącą i wymagającą natychmiastowego spełnienia namiętnością po tym, jak jeden zwymiotował drugiemu na buty… „Master of the house” i wszystkie sceny z udziałem Thenardierów zdecydowanie należały do moich najulubieńszych!

Potem nastąpił kolejny powód do kochania Jonathana Williamsa – jego relacja z Cosette była po prostu awwww. Pomaganie jej z niesieniem wody, targi z Thenardierami – chyba w tych właśnie scenach podobał mi się najbardziej z całego spektaklu. Mała Cosette i niesamowity duet Thenardierów też wymiatali i w rezultacie z „Thenardier Waltz of Treachery” zmieniło się w perełkę aktorską. Zakończenie, kiedy małżeństwo karczmarzy patrzy z nabożną czcią na podarowane banknoty i nie zwraca już najmniejszej uwagi na dziecko, które Valjean z niesmakiem odprowadza, komentując „It won’t take you too long to forget” było po prostu zabójcze. Potem zaś kompletnie się rozczuliłam, widząc tańcowanie walczyka w wykonaniu małej Cosette i jej nowego taty – no cudowności. Tymczasem obrotówka zabiera nas do Paryża…

Konstrukcja, na której pojawiają się żebracy i po której chodzą Marius i Enjolras, jest dosyć skomplikowana i wielopoziomowa. Wydaje mi się, że ma sugerować ruderę Gorbeau, w której przez pewien czas Marius mieszkał przez ścianę z Thenardierami – popiera to żebrzący Thenardier i scena napaści na Valjeana i późniejsze aresztowanie gangu przez Javerta (ale czy on ich aresztuje? Nie pamiętam, wszyscy się po prostu rozbiegają, a parę scen później Ślepy Kur urządza włamanie do domu Valjeana bez słowa o ucieczce z więzienia – Inspektor tak po prostu ich wypuścił po tym, jak miał ich w ręku...?). W każdym razie, zespół od pierwszego „Look down” zabrzmiał tak potężnie, że miałam ciary. Podobało mi się wykorzystanie sceny, rozstawienie bohaterów nie tylko na niej, ale i po bokach widowni, i ogólnie podobało mi się tutaj wszystko – niestety oprócz Gavroche’a. To jedna z moich ukochanych postaci i bardzo chciałam trafić na przebojowego dzieciaka, który wymiecie spektakl, jednak niestety chłopczyk grający tego dnia był przeuroczy z wyglądu (te policzki!) za to chyba za mały, żeby być przebojowym i dobrze grać. W tej scenie po prostu stał i recytował melodyjnie, kiwając się na boki i patrząc na dyrygenta. Na szczęście ten brak wynagrodzili Samantha Barks jako Eponine, której nie mogę się po prostu nachwalić – przecudowny głos porównywalny do Lei Salongi, aktorsko prześwietna, zwłaszcza w interakcjach z Mariusem, kiedy zaczepia go i twierdzi, że też mogłaby być studentką – i Killian Donelly jako Enjolras, który śpiewał świetnie, był odpowiednio surowy i wpatrzony w Sprawę. Wtedy ujawnił nam się również kolejny gwiazdor przedstawienia, Marius w wykonaniu Alistaira Brammera… jeśli przyjąć, że gwiazdor to ktoś, kto zwraca na siebie uwagę, nieważne, czy pozytywną, czy negatywną. W tym wypadku było to niestety to drugie. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś śpiewał tak, jak on O_o I nie mam tego na myśli w dobrym znaczeniu. Sposób, w jaki Alistair robi vibrato, był po prostu tragikomiczny – pod koniec dźwięków cały się dosłownie trząsł, jakby dostał padaczki. Wyglądało to karykaturalnie, brzmiało śmiesznie. W dodatku grał bardzo nerwowo, jakby wiecznie był czymś zdenerwowany, cierpiał na chroniczną kurwicę – absolutnie brakowało mu jakiegokolwiek ciepła i przyjacielskości w stosunku do Eponine czy kogokolwiek, jakby był sparaliżowany tremą. Nie, ten Marius to było FAIL spektaklu i patrząc na niego, nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i że ktoś na *West Endzie* obsadził go w tak dużej roli podczas, gdy praktycznie każdy z zespołu mógłby to zagrać i zaśpiewać lepiej. Jeśli chodzi o resztę sceny, duet Thenardierów znowu wymiatał (zwłaszcza przy „In the absence of a victim…”!), Norm błyszczał podczas aresztowania (prawdziwy, stary, doświadczony wyga który życie spędził w tej robocie), Jonathan robił piękne uniki i chyłkiem wymykał się, sterując Cosette – podobywało mi się szalenie. „Clean that garbage off the street!” zaryczał Norm, wściekły na zbirów i na samego siebie, że pozwolił uciec Valjeanowi sprzed nosa, po czym został sam i wymiótł publiczność, śpiewając „Stars” tak prześlicznie, że nie mogłam wyjść z podziwu. Głosu Norma raczej nie będę miała dość przez dłuższy czas. Szkoda, że Gavroche zaczął jako tako próbować grać dopiero, gdy zaczął śpiewać, a wcześniej tylko stał i patrzył na dyrygenta, jakby myślał, że go nie widać… A ja tak lubię ten komentarz „That inspector thinks he’s something”!

„Eponine’s Errand” może nie skomentuję długo, wystarczy powiedzieć: Samantha przecudowna, Alistairowi nie przeszedł atak nerwowej padaczki.

On with the show – chwilę później rudera Gorbeau zostaje odwrócona tyłem, a z drugiej strony widzimy kawiarnię ABC z wesołymi chłopcami-rewolucjonistami i pijanym Grantaire’em na boku, w którego cudownie wcielił się Martin Neely (zdecydowanie zasługuje na imienne wyróżnienie). Ja ogólnie jestem wyjątkiem od reguły i dziwadłem w fanowskim świecie, bo wątek przyjaciół ABC jest najmniej przeze mnie lubianym wątkiem Les Mis, a „Red and Black” uważam za najsłabszą piosenkę spektaklu, ale tych panów tutaj oglądało mi się i słuchało bardzo przyjemnie, nawet, jeśli nie przepadam za patosem, którym przepełnione są sceny z nimi. Killian Donelly jako Enjolras ciągle robił dobre wrażenie, ociekając determinacją i żelazną wolą, przy czym nie zachowywał się jak naiwny student radośnie wierzący w rewolucję, ale jak dojrzały wojownik, świadomy szans i patrzący trzeźwo (a przynajmniej tak trzeźwo, na ile pozwalała postać) na stan sprawy. Najprzyjemniej patrzyło mi się na Grantaire’a, który siedział sobie przy swoim stoliku z butelką i wymownymi minami dobitnie komentował słowa przyjaciół. Zabłyszczał jeszcze jaśniej, kiedy na scenę wpadł Marius w ataku padaczki – tu było pole do szyderstw i Martin poszedł na całość. Killian za to odnosił się wobec tego nerwowego i trzęsącego się Mariusa wręcz ojcowsko, jakby napominał synka, żeby przestał gadać bzdury i odrobił pracę domową. „Do you hear the people sing” było potężne, mocne, porywało. Killian obwożony na wózku zdawał się być w swoim żywiole.

Na tym etapie potężnie bałam się „A heart full of love,” naprawdę. Na szczęście przed tym było jeszcze „In my life,” za którym nie przepadam, ale które w wykonaniu słodkiej Lucie Jones było przyjemne i brzmiało bardzo ładnie – podobała mi się jej relacja z ojcem, Lucie była bardzo świeża, naturalna, urocza, a jej głos co prawda nie powalał operowym sopranem, ale za to był szalenie przyjemny dla ucha i właśnie – słodki. Potem jednak pojawili się Eponine z Mariuszem i – och, rany… Granie Mariusa wkurzonego na cały świat, z Cosette włącznie, naprawdę nie jest dobrym rozwiązaniem. Alistair prawie że uciekł na „I’m doing everything all wrong,” jakby chciał zakrzyknąć „Nie, nie, cholera, nie tak, powtórzmy to ujęcie!” I do tego jeszcze to trzęsienie się na vibratach – to było po prostu niewiarygodne, patrzyłam i nie wierzyłam w to, co widzę. Jeśli była tam jakaś miłość, to była to miłość bazująca na „Kocham cię i mnie to wkurza, bo nie wiem, co ze sobą zrobić, i to przez ciebie!” Cosette za to była przeurocza i kochana przez cały czas i łagodziła ten niesmak, w rezultacie więc wyszła interpretacja dosyć ciekawa i jakoś-tam uzasadniona, nawet, jeśli według mnie kompletnie chybiona. Ja bardzo lubię ten utwór i dzięki Lucy nie bolał, ale… XD Na szczęście wkrótce wkroczyła szajka Thenardiera z Montparnassem na czele (James Smoker, bardzo na tak). Samantha była w tej scenie po prostu obłędna, co ja się będę rozwodzić – genialna Eponine i szalenie się cieszę, że właśnie ona będzie grać tę rolę na koncercie jubileuszowym. Na jej krzyk bandyci uciekają, widzimy znowu ogród po drugiej stronie bramy, Marius też ucieka (niestety po chwili znowu wraca na „One day more”…), Valjean przybiega zobaczyć, co się stało, natychmiast dochodzi do wniosku, że znalazł go Javert i decyduje się na podróż do Anglii…

No i potem następuje finał I aktu, „One day more,” piosenka, którą po prostu ubóstwiam. Tutaj nawet Alistair tak bardzo nie przeszkadzał (no dobra, przeszkadzał, ale na szczęście inni wynagradzali z nawiązką). Poza nim wszyscy byli genialni – Valjean, Cosette, Eponina, Javert szykujący się do akcji Superszpiega, Thenardierowie wyskakujący spod podłogi, rewolucjoniści z tyłu z Enjolrasem na czele, Gavroche na ramionach któregoś z aktorów, wreszcie czerwona flaga w tle, potężny chór, wymiatająca orkiestra… I koniec, dźwięk się kończy, światło gaśnie, aktorzy zatrzymują się w stop klatce i obrotówka zabiera ich do tyłu, kiedy światła na widowni już się zapalają. Kurtyny nie ma. A ja mrugam, oniemiała, że to już, że I akt już minął, i myślę sobie: zdecydowanie za szybko…!

[Ciąg dalszy nastąpi, recenzentka musi odetchnąć i nastawić z powrotem stawy w zdrętwiałych palcach]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 11, 12, 13 ... 20, 21, 22  Następny
Strona 12 z 22

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1