Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Upiór w operze
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 33, 34, 35  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Wto 20:10, 20 Kwi 2010    Temat postu:

Takiego skojarzenia to nie miałam Wink Ale zaraz chyba będę. Dzięki, Adminko.

Mam przemożną ochotę wybrać się do Londynu jeszcze raz, obejrzeć spektakl bardziej świadomie. Teraz rolę Upiora przejmuje niejaki David Shannon, zdaje się...

"Music of the night"
"The Phantom of the opera" z Giną Beck

W pierwszym utworze fajnie, ale nie jest to najlepsze MOTN, jakie słyszałam, natomiast w POTO bardzo mi się podoba. Gina też ślicznie. Szkoda, że Earl Carpenter już nie gra, z ogromną chęcią obejrzałabym jego Erika z pełną tego faktu świadomością, nie tak, jak to było w 2005, kiedy dopiero wskakiwałam w ten świat (ale za to wtedy na dźwięk Uwertury momentalnie oczy wypełniły mi się łzami, co było nie lada przeżyciem)...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kamilka__
KMTM


Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 349
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Tczew

PostWysłany: Pon 18:35, 10 Maj 2010    Temat postu:

08.05.2010 g.15.00

Paweł Podgórski
Kaja Mianowana
Piotr Domalewski
Ania Gigiel

Moje pierwsze i ostatnie podejście do Upiora. Mimo wszelkich niepochlebnych opinii nie myślałam, że aż tak będę się nudzić. Trójka głównych bohaterów nie miała żadnej wyrazistości, najbardziej wyróżniała się Carlotta i dwoje dyrektorów. Śpiew Kai czasem wbijał mnie w fotel z wrażenia, ale początek „Anioła muzyki” tak zafałszowała, ze nawet ja to wysłyszałam, a to już nie lada wyczyn Smile Z kolei scenografia sama w sobie jest cudna, ale i tak miałam wrażenie, że jest tylko po to żeby przykryć wszelkie artystyczne braki.

Oczywiście połowy zapomniałam napisać Smile Licytacja i maskarada mi się podobały! Ale szkoda, że w większości piosenek musiałam się tekstu domyślać/ wygrzebywać z pamięci.I baardzo współczesna kanapa zaburzyła mi pogląd nt. dekoracji, jakoś nie pasowała do reszty ;p


Ostatnio zmieniony przez Kamilka__ dnia Pon 18:44, 10 Maj 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Sob 13:06, 04 Wrz 2010    Temat postu:

Nareszcie obejrzałam Phantoma z JOJ'em i Rachel Barrell. To któraś z kolei replica, którą oglądałam w ostatnim czasie i muszę przyznać, że kocham tę wersję, jeśli chodzi o kwestię wizualną. Jest po prostu prześliczna, pełna mroku, klimatu, kolorów i - co najważniejsze - wszystko pięknie do siebie pasuje i uzupełnia się... Dopiero teraz uświadomiło mi to, w jak dużym stopnia wersja romowa była "od czapy". Ale nie o romowej chcę tu mówić... Maskarada w replice wygląda po prostu przepięknie. Z miejsca stałam się wielką fanką maskaradowej Małpki - jest po prostu awesometyczna. O kieckach Christine już chyba kiedyś pisałam - są piękne! Te kolory...ach. No nic... Smile Skupmy się najważniejszym.

John Owen-Jones... Padłam. Rewelacyjny bez dwóch zdań, w każdej scenie, bez żadnych wyjątków. Przejmujący do bólu. Jego Upiór naprawdę jest zagubionym człowiekiem, momentami zachowującym się jak mały bezradny chłopiec, po chwili wręcz jak przestraszone zwierzę... Widać, że ten człowiek spędził całe swoje życie w pod ziemią, będąc kompletnie odizolowanym od reszty świata i ludzi. To, co mi się podobało, to fakt, że po JOJu naprawdę było widać, że za całą wyrządzoną mu krzywdę i brak miłości ze strony kogokolwiek wini swoją twarz i tę nieszczęsną maskę. Ten szok w lochach, kiedy Christine go całuje... No po prostu piękne. Lochy i "Music of the Night" to zdecydowanie dwie najlepsze (rewelacyjne!) sceny w jego wykonaniu. Paradoksalnie, nie przepadam "Music of the Night". Właściwie w ogóle nie lubię tej sceny (w przeciwieństwie do 95% ludzi). Zawsze mnie nudzi i nigdy nie rozumiałam, co te tłumy w niej widzą... no i dzięki JOJ'owi już wiem. W tej scenie naprawdę uwierzyłam, że jest duchem, który potrafi zaczarować swoim głosem i aurą, jaką wokół siebie stwarza. Mnie zaczarował niemal tak samo jak Christine... Naprawdę, coś niesamowitego, nie do opisania... Klimat jaki stworzył w tej scenie, jest po prostu magiczny. ...Mogłabym tu jeszcze długo zachwycać się wszystkim po kolei, ale po prostu brakuje mi słów, do opisania tego wszystkiego i mam wrażenie, że brzmi to jak zwyczajny bełkot...bo też nie da się tego opisać. Po prostu Geniusz!
Rachel Barrell w roli Christine również bardzo mi się podobała i tym sposobem ląduje na miejscu pierwszym w rankingu Krysiek, które widziałam do tej pory. Jej Christine nie jest rozmytą, bezradną dziewczynką, za którą wszyscy decydują. Ona wie czego chce, jest świadoma swojego zagrożenia i tego, że sama również ma coś do powiedzenia w swojej sprawie. Bardzo podobało mi się, jak przed "All I ask..." wściekła się na Raoula, że próbuje jej wmawiać, że wszystko jej się przyśniło. Była świetna (bardzo urocza w garderobie, podczas wejścia Raoula) i naturalna. Pokazała, że Christine wcale nie musi być rozmytą dziewczynką bez charakteru.
Ta obsada wyjątkowo się udała... Raoul (Oliver Thornton) też bardzo mi się podobał. Nie był przesłodzony (ba... w ogóle nie był słodki) i właściwie momentami mnie strasznie irytował, ale paradoksalnie właśnie to mi się najbardziej podobało. Jak dla mnie jego Raoul, to po prostu facet, który nie chce wierzyć w żadne durne bajeczki (mimo tego, że przecież sam słyszał Upiora m.in w garderobie), nie da się nikomu zastraszyć i nie będzie gadał o bzdurach. Pomimo tego, że czasami sprawiał wrażenie wręcz oschłego w stosunku do Christine, to jednak nie miałam wątpliwości co do tego, że ją kocha. Podoba mi się taki Raoul, bo w końcu ma wyrazisty charakter i nie wywołuje odruchów wymiotnych od nadmiaru cukru.

Gdybym mogła sobie wybrać dream cast jaki chciałabym zobaczyć na żywo, to byłyby właśnie te trzy osoby...

...a skoro już o tym mowa. Wg Twittera JOJ'a, od 1 listopada znowu będzie grał Upiora. Nie wiadomo jeszcze do kiedy...oby przynajmniej do połowy lipca...Muszę go zobaczyć!

PS: Piangi w Il Muto w replice wygląda jak mix Bestii i Egeusza z poznańskiego Snu, nie sądzicie? XD
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Nie 15:34, 05 Wrz 2010    Temat postu:

"Upiór opery" - Justyna Steczkowska i Janusz Radek - taki mały ekhm... eksperymencik.

Ja rozumiem, że tu nie chodziło o to, żeby zaśpiewać ten utwór "po Bożemu" i że chcieli zrobić z tego coś innego, ale yh... Radka lubię, Steczkowską też, ale to chyba zbyt duża psychodela jak dla mnie...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Karina



Dołączył: 14 Sty 2009
Posty: 806
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Poznań

PostWysłany: Nie 21:05, 05 Wrz 2010    Temat postu:

A mnie się podoba Very Happy takie to hmmm... dzikie Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Luc



Dołączył: 16 Lut 2010
Posty: 30
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: tam gdzie mnie wywieje..

PostWysłany: Wto 14:29, 07 Wrz 2010    Temat postu:

Nie jestem pewna, czy Radek byłby w stanie zaśpiewac to po bożemu.
W końcu nie połknął pianina, jak niektórzy myślą i nie jest w stanie pewnych dźwięków wydobyc. Pół bidy jakby był tenorem.
Poszli w innym kierunku, żeby było łatwiej.
Chociaż jak znam Janusza, to on zawsze śpiewa po swojemu Razz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Wto 19:04, 07 Wrz 2010    Temat postu:

Nie podoba mi się. Lubię Radka, ale ta końcówka to chaos i to nawet nie kontrolowany, a jako, że Steczkowskiej nie lubię w ogóle, cóż... Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Anatewki

PostWysłany: Nie 12:15, 17 Paź 2010    Temat postu:

Obsuwa skandaliczna, wiem. Co prawda nie pobiła tempa wrażeń z berlińskich Wampirów, napisanych w sumie rok po, ale i tak przepraszam, że tyle to trwało - okazało się po prostu, że napisać wrażenia z "Upiora" w Londynie to sprawa piekielnie dla mnie trudna, prawdopodobnie ze względu na natłok emocji, jakie ten spektakl we mnie wywołuje...

Sobota, 14.08.2010, godzina 19:30, Her Majesty's Theatre

Upiór: David Shannon
Christine: Gina Beck
Raoul: Simon Bailey

I generalnie żadnych understudies, obsada w całości, że tak powiem, "słuszna."

Chyba nie muszę wspominać, jak bardzo osobiście i emocjonalnie podchodzę do tego spektaklu? BARDZO. Być może inne spektakle poznane później przebiły Erika w wyścigu o pierwsze miejsce w moim serduszku, ale ta piękna historia zawsze pozostanie dla mnie przeładowana sentymentem, bo właściwie to od tego musicalu wszystko się dla mnie zaczęło - najpierw film, potem spektakl na żywo w Londynie, a potem spirala, która w końcu doprowadziła mnie tu. Nie chodzi zresztą tylko o sentyment, bo "Upiora" autentycznie kocham - tę historię, te postaci, tę muzykę, spektakl sam w sobie, a już zwłaszcza w Her Majesty's właśnie, który to teatr wydaje się dla "Upiora" stworzony i jedyny słuszny. Unosi się tam duch, prawdziwy duch tej historii, namacalny już z chwilą zobaczenia szyldu wiszącego przy wejściu frontowym. Atmosfera tego spektaklu tak wsiąkła w mury Her Majesty's, że można ją niemalże smakować w powietrzu, a przekraczając próg, dosłownie czuje się, że wchodzi się w jakiś inny świat, sferę sacrum, gdzie rządzi ten, który śpiewa w nocy. Sporo wspólnego z tym ma też fakt, że ten teatr trwa w stanie właściwie niezmienionym od czasów wiktoriańskich - wszystkie mechanizmy są oryginalne i nie unowocześnione, wnętrza ozdobione tak, jak i w czasach Gastona Leroux, przez co mroczna atmosfera lamp gazowych i ówczesnego, nadrealnego przepychu, nasilonej romantyczności, seansów spirytystycznych i rozkwitu przemysłowego - ciągle tam jest, żywa, nęcąca, namacalna. Nie byłam na "Upiorze" w żadnym innym teatrze poza Her Majesty's (Romy nie uznaję), więc nie wiem, w jaki sposób ta baśń mogłaby ożyć w innym miejscu, ale nie wyobrażam sobie, by mogła być bardziej żywa, bardziej intensywna i tak silnie osadzona, tak wybujała i wibrująca emocjami, tak przepełniona specyficznym tylko dla niej klimatem, jak tutaj, w teatrze, gdzie 24 lata temu miała swoją premierę. I o ile Opera Garnier w Paryżu jest prawdopodobnie miejscem narodzenia Upiora, o tyle, moim zdaniem, Her Majesty's jest jego domem.

Magicznym doświadczeniem był powrót w te mury po - tak, po niemalże dokładnie pięciu latach, z różnicą ledwo kilkunastu dni. Od razu nawiedziły mnie wspomnienia z "pierwszego razu," jaki tu przeżyłam, swoistego chrztu musicalowego, bo był to wówczas pierwszy prawdziwy musical sceniczny, jaki widziałam, pewnego rodzaju - nie boję się tego określenia - rozdziewiczenie. Ciarki przechodziły mnie na myśl, że będę mogła osobiście przekonać się, jak ten spektakl ewoluował przez ten czas, jak się zmienił - a zmienił się bardzo, więc porównań między 2010 a 2005 nie uniknę i nie chcę unikać, bo jest to według mnie proces fascynujący i wart odnotowania. Zmieniła się też moja perspektywa - zarówno fizyczna, bo w 2005 siedziałam na wyższym balkonie, a w 2010 na parterze, choć w dalszych rzędach i przez to Royal Circle zasłonił mi widok na żyrandol w górze, co jednak nie było dla mnie większą boleścią (poważniejszy był fakt, że w Her Majesty's jest bardzo mały spad na parterze, a przede mną usiadł na I akcie bardzo wysoki pan, dosyć skutecznie blokując widok na lewą stronę sceny, przez co musiałam nieco lawirować - na szczęście na drugim akcie Pan Wysoki zamienił się miejscami ze swą, miłosiernie znacznie niższą, lubą, więc widok miałam już wtedy idealny), jak i ta mentalna, bo tym razem weszłam na widownię zdecydowanie wzbogacona o wrażenia, o wiedzę, o nowe spojrzenie, o zdecydowanie większą świadomość, przez co moje podejście do spektaklu było w oczywisty sposób inne.

Chciałabym powiedzieć, że bardziej trzeźwe i że w rezultacie łzy nie rozmazały mi makijażu z chwilą rozpoczęcia Uwertury, ale skłamałabym brzydko, bo mimo tego wszystkiego emocje, jakie się we mnie stopniowo gromadziły przez cały dzień (wcześniejszy tego dnia "Billy Elliot" nie pomógł), zrobiły swoje i poczułam się znowu tak, jak wtedy, kiedy oglądałam ten spektakl pierwszy raz i nie mogłam uwierzyć, że to tu, że ja tu siedzę, że to już, że Upiór, że ŁAAAA. Przez całą, mroczną i oniryczną niemalże Licytację, gdzie nie było wiercącego się i burczącego pod nosem Dziadka Raoula, była za to Atmosfera przez duże A, której opisać się nie da, a która tak cudownie budowała napięcie i wprowadzała jeszcze bardziej w klimat, tak, że z chwilą włączenia zasilania przez licytatora byłam już na dobre wessana w spektakl - że kiedy rozbrzmiały - nie, kiedy eksplodowały wokół mnie pierwsze dźwięki upiornej, wściekłej i tak cudownie znajomej, potężnej i nie-z-tego-świata Uwertury, poczułam się po prostu nierealnie, dostałam dreszczy, ciarki zrobiły sobie wyścigi po całym moim ciele, a z duszą stało się coś niesamowicie dziwnego, czego nawet nie będę próbować opisywać. Łzy były jedynym możliwym ujściem dla tych wszystkich emocji i nawet nie próbowałam ich tamować. Bo i po co? To "Upiór" w Londynie, ta cudowna wersja, którą pokochałam, która teraz miała się rozegrać tuż na wprost mnie. Cudowne lekarstwo na te wszystkie "Love Never Dies," na Damiana z Cyrku i Czerwone Kanapy, nawet na film, który stał się dla mnie w porównaniu ze scenicznym oryginałem tym, czym bryza jest w stosunku do huraganu.

No i zaczęło się.

Większość z was zapewne jest zaznajomiona z oryginalną wersją sceniczną - wiecie zapewne, jak to wygląda, jakie są kostiumy, scenografia, ustawienia, przejścia między scenami. Nie będę zatem obrażała waszej inteligencji poprzez opisywanie wszystkiego scena po scenie, co i jak; skupię się za to bardziej na wykonawcach i na zmianach, jakie zaobserwowałam, w samym poprowadzeniu tej historii. Do tego jednak trzeba najpierw krótko przybliżyć interpretację, jaką widziałam w 2005, kiedy grali Earl Carpenter, Rachel Barrel i Oliver Thorton.

Pamiętam, że byłam wtedy ową interpretacją zszokowana. Wtedy jeszcze ciągle byłam pod ogromnym wrażeniem wersji filmowej i moja faza na Upiora w tym właśnie wydaniu kwitła w najlepsze, spodziewałam się wobec tego historii, którą znałam, a mianowicie - pełna współczucia Christine, która w gruncie rzeczy kocha i Raoula, i Upiora, ale która idzie za rozsądkiem wbrew podszeptom serca. To, co zobaczyłam wtedy w teatrze, nieźle zachwiało moim światopoglądem; tamta Christine bowiem wcale nie kochała Upiora, ba, wręcz bała się go. On siłą musiał ją ciągnąć do lochów, hipnotyzował ją rozpaczliwie, by coś do niego poczuła, ona natomiast nie widziała w nim wiele więcej nad psychopatę i Raoula użyła - tak, użyła - aby się od niego uwolnić i jednocześnie zapewnić sobie bezpieczną, materialnie stabilną przyszłość. Tama Christine była dziewczyną wyrachowaną, która wie, czego chce i wściekła jest na tych mężczyzn, którzy próbują nią manipulować. Długo nie byłam pewna, czy podoba mi się ta interpretacja, bo była po prostu bolesna - ale właśnie dlatego zdecydowałam w końcu, że tak, że podoba mi się to. Bo uwypukla tragedię Upiora, który - trochę jak Wokulski w "Lalce" - ulokował cały swój kapitał uczuć w kobietę, która nie jest go godna, która nie jest w stanie i nawet nie próbuje go zrozumieć. Pokochał wyidealizowaną przez siebie lalkę, obiekt, który w rzeczywistości okazał się daleki od wymarzonego ideału, przez co konfrontacja z nim zniszczyła tego artystę całkowicie. Można powiedzieć, że przecież Christine też była artystką, przez co powinna była zrozumieć swojego Anioła Muzyki i być przez niego zaczarowana - owszem, i początkowo widać było, że docenia to, co dla niej robił, ale z chwilą porwania i morderstw okazało się, że Christine w gruncie rzeczy potrafi spojrzeć bardzo trzeźwo i nie życzy sobie być prześladowaną przez morderczego psychopatę - czy można ją za to winić? Koniec końców, tę wersję uważam teraz za równie piękną, a nawet bardziej tragiczną, niż początkowe założenie o "miłości przez lustro." Obie są piękne, każda na swój sposób, pokazując nam dwa skrajnie różne spojrzenia na tę historię, co pozwala na ciekawą perspektywę. I lubię, jak kobieta ma coś do powiedzenia, zamiast tylko być biernym obiektem. To było po prostu wstrząsające i bolało, zwłaszcza, że aktorzy naprawdę to uwiarygodnili swoimi świetnymi kreacjami. Długo potem nie mogłam się pozbierać.

Jak wobec tego ma się do tego "Upiór" pięć lat później, z całkowicie nową obsadą i z dodatkiem pod tytułem "Love Never Dies" granym parę ulic dalej? Czy ten nieszczęsny, tak zwany sequel wpłynął jakoś na całokształt oryginału? Niektórzy uważali, że to właśnie ta nowa, wyrachowana Christine miała być efektem tworzącego się zamysłu o kontynuacji - ja się z tym nie zgadzam, bo przecież głównym założeniem LND jest, że Christine tak naprawdę kochała Upiora, przespała się z nim pod bezksiężycowym niebem i w ogóle, co całkowicie kłóci się z tym, co widziałam w 2005. Patrząc na zmiany w "Upiorze" z 2010, jestem chyba skłonna przyznać, że być może były dokonane z myślą o pewnym uwiarygodnieniu sequela, bo nie da się ukryć, że w porównaniu z szokującą historią, którą widziałam wcześniej, obecna wersja wydaje się być dużo łagodniejsza w wymowie.

Patrząc na wyśmienitą Ginę Beck i kreowaną przez nią cudownie Christine (notabene czuję się uprzywilejowana niesłychanie, że dane mi było zobaczyć i usłyszeć na żywo kolejno dwie odtwórczynie tej roli, które uważam za zdecydowanie dwie z najlepszych ever), można przypuszczać, że mamy tu dziewczynę w gruncie rzeczy, i to określenie pasuje do niej chyba najlepiej, dobrą. Autentycznie dobrą, o wrażliwym sercu, pełną współczucia - ale czy przez to głupszą, bardziej prostolinijną? Raczej nie. Łagodną, ale inteligentną, o artystycznej duszy, ale nie pozbawioną rozsądku, naiwną, ale dojrzewającą gwałtownie dosłownie na naszych oczach. Ginie udało się w swojej kreacji połączyć te wszystkie sprzeczności i sprawić, że jej Christine jest gdzieś tam pośrodku między dwiema skrajnościami, w efekcie będąc bardzo wiarygodna i taka... prawdziwa. Nie symbol, ale dziewczyna z krwi i kości, która współczuje, jest w stanie zrozumieć, ale nie pozwoli sobą pomiatać. Co więcej, jej transformacja i rozwój pchany przez bieg wydarzeń był naprawdę autentyczny i widoczny. Być może jej Christine traci przez to trochę na prawdziwej artystyczności, na pewnej wyjątkowości, która prawdopodobnie powinna cechować tę, w której zakochał się do szaleństwa Anioł Muzyki, ale w efekcie mamy tu nieco przerobioną powtórkę z 2005 - znowu uczucia tragicznie ulokowane w złej osobie, tym razem nie tyle w zimnej, co po prostu w normalnej kobiecie, która daje się porwać porywom serca i chętnie zatraca się w sztuce, ale nie rozumie mroku nocnej muzyki i boi się tego, czego nie rozumie. Znowu zderzenie między ideałem a rzeczywistością jest tu podkreślone, potęgując tylko tragedię Upiora, ale złagodzone jest przez fakt, że Christine nie jest wobec niego mściwa, nie chce z czystej złości i nienawiści sprawić mu bólu - ona się go po prostu boi i w ramionach Raoula znajduje schronienie, bezpieczną przystań, do której biegnie jak ćma do światła. Wybiera wicehrabiego, bo jest on przeciwieństwem mroku, ostoją pośród ciemności, czymś solidnym, na czym może polegać w świecie nagle ogarniętym szaleństwem. To sprawia również, że zakochuje się w nim, a przynajmniej przywiązuje na tyle, żeby zgodzić się na zaręczyny. Kiedy natomiast przychodzi pora na jej udział w pułapce na Upiora, waha się - ale nie dlatego, że kocha Upiora, ani też nie dlatego, że boi się o własną skórę i nie chce być manipulowana - a dlatego, że żal jej tego biedaka z podziemi i źle czuje się z faktem, że musi jeszcze dodatkowo go skrzywdzić. Bo ona nie chce nikogo krzywdzić, nie pisała się na takie historie i stała się bezwolnie ofiarą w czymś, czego w ogóle sobie nie życzyła, a teraz zmuszona jest działać wbrew sumieniu. Kiedy zatem idzie na cmentarz, na grób ojca, robi to we frustracji, bez żalu do kolejnego mężczyzny ważnego w jej życiu, który ją zawiódł, ale z pragnieniem odnalezienia odpowiedzi, jakiegoś podszeptu, co ma dalej robić, jest to jej chwila słabości, gdzie po raz pierwszy daje upust swoim wątpliwościom i rozżaleniu nad sytuacją, w jaką została wepchnięta. Kiedy wyciąga ręce do ducha ojca, jest to autentyczna prośba o pomoc, nie wymówka, że nie ma go tam, kiedy ona go potrzebuje. Idąc dalej tym tropem, "Point of no return" i demaskowanie Upiora jest dla niej przykrą koniecznością i robi to z bolącym sercem, wiedząc jednak, że jest to coś, czego nie da się uniknąć. Lochy i zdecydowana konfrontacja z tym, który ją prześladował, są konsekwentnie kulminacją jej dojrzewania jako kobiety, porzucenia dziecięcych złudzeń i stawienia czoła smutnej, tragicznej rzeczywistości, z którego to zderzenia jednak udaje jej się podźwignąć. Gina konsekwentnie trzyma się tej interpretacji i rozwija ją w sposób niesamowicie wiarygodny, co sprawiło, że uwierzyłam jej całkowicie i uznaję jej Christine za wykreowaną w sposób piękny. Była w tym wszystkim tak naturalna, tak prawdziwa i ani na moment nie przechylająca szali w stronę którejś ze skrajności, że znalazła złoty środek na tę postać, nie będąc ani bezwolną lalką manipulowaną przez mężczyzn, ani wyrachowaną s... no. Kojarzyła mi się zresztą trochę z Belle z "Pięknej i Bestii" - prawdziwie dobra, wrażliwa dziewczyna, normalna i nie pozbawiona własnego zdania, przez moment oczarowana nowością i magią sztuki, ale przestraszona, szukająca ochrony. Co każdy jest chyba w stanie zrozumieć i z czym można się łatwo utożsamić. Wielki talent nie musi automatycznie oznaczać, że ktoś jest romantycznym, bogatym duchowo i egzaltowanym outsiderem, śpiewacy mogą być całkiem normalnymi ludźmi, i ta Christine jest właśnie takim przypadkiem.

Poza tym, jej głos! Jej GŁOS! Zdecydowanie głoszę wszem i wobec, że jest to najlepiej śpiewająca Christine, jaką słyszałam kiedykolwiek, gdziekolwiek. Dokładnie tak wyobrażałam sobie śpiewającą Christine, czytając książkę, głos Giny jest po prostu idealny. Na żywo robi tak niesamowite wrażenie swoją czystością, dźwięcznością, piękną, dziewczęcą i świeżą barwą, ale i potęgą, idealną techniką i mocą, że samo słuchanie jej było po prostu Przeżyciem. Z łatwością można było uwierzyć, czemu Erik tak zakochał się w tym głosie i czemu na tym fundamencie zbudował cały ołtarz tej dziewczynie, wpadając po uszy. To jeszcze umocniło kierunek, w którym poprowadzona została ta historia, i jest to kierunek, który jest mi osobiście niezwykle i dosyć boleśnie bliski...

Obawiałam się nieco Davida Shannona w roli Upiora. Naczytałam się przez spektaklem recenzji fanów, które były mieszane, ale ogólnie dosyć umiarkowane - że David się oszczędza, że się nie rozruszał, i w gruncie rzeczy jest okej, ale bez szału. Modliłam się, żeby do mojego spektaklu jednak się rozkręcił, bo skoro już jechałam tam i mogłam zobaczyć "Upiora," chciałam takiego Erika, który nie zostawiłby na mnie suchej nitki. No i muszę się przyznać, że popełniłam przed wyjazdem kardynalny błąd, którego do dzisiaj żałuję - mianowicie, w celu wczucia się w klimat, obejrzałam mojego ulubionego bootlega z Londynu w Rachel, Oliverem i z JOJem. No i stało się nieuniknione - po przypomnieniu sobie genialnej kreacji JOJa nie dało się NIE porównać do niego Davida, i cóż, niestety nie wyszedł on z tego porównania bez szwanku, no bo bądźmy szczerzy, niewielu jest panów, którzy są w stanie zaUpiorować tak, jak John. W efekcie mój nieposłuszny umysł w scenach takich, jak "Lochy" czy "Damn you!" automatycznie podsuwał mi wspomnienia z nagrania z JOJem i szeptał "Ej, tamto było lepsze!", chociaż kazałam mu natychmiast zamknąć się i oglądać. Teraz pluję sobie w brodę i zastanawiam się, jak odebrałabym Davida bez ponownego obejrzenia tego nagrania przed wyjazdem, bo ogólnie rzecz biorąc, podobał mi się, a nawet bardzo.

Wybrał taką interpretację, która naprawdę boleśnie ładnie zsynchronizowała się z Christine Giny, tworząc naprawdę ciekawy duet. Jest bardzo różny od innych Upiorów, których widziałam, głównie przez to, że gra w stronę dużego-małego chłopca i chwilami kojarzył mi się z Piotrusiem Panem, zauroczonym Wendy i próbującym się przed nią popisać, choć było to skojarzenie dosyć luźne. David skoncentrował się na tym, że Upiór, spędziwszy większą część swojego życia w podziemiach i z dala od normalnych ludzkich kontaktów, nie potrafi przemówić do Christine inaczej, niż przez swoją sztukę, i kiedy staje z nią nareszcie twarzą w twarz w jego własnym królestwie, desperacko pragnie pokazać jej jego świat, żeby zobaczyła to, co on sam widzi, spojrzała na świat przez jego oczy. W rezultacie jego "Music of the night" nie było, jak w przypadku JOJa, pewnym siebie manifestem o ciemnej stronie sztuki, ale raczej właśnie rozpaczliwą próbą przedstawienia Christine swojego świata i przekonania jej, żeby zechciała w nim zamieszkać. Pokazywał jej swoje cuda i nęcił nieznaną, dziką sztuką, niczym chłopiec żebrzący o przychylne spojrzenie, bo po prostu nie znał innego sposobu na zaskarbienie sobie jej miłości - było to bardzo rozczulające i wzruszające w swej prostocie i podobało mi się niezmiernie. Przy tym wszystkim widać też było, że przy Christine Upiór stara się, jak może, pohamować swoje gwałtowniejsze emocje, panować nad sobą - i były chwile, raz czy dwa w trakcie arii, że jego prawdziwa, szaleńcza natura przebiła się przez tę fasadę i ukazał się Upiór gwałtowniejszy, unoszący się na fali własnej muzyki, szybko jednak zostawał zamknięty z powrotem w klatkę. Było to naprawdę ciekawe i kupiłabym to całkowicie, gdyby David wymieszał to z niego większą gwałtownością, której zabrakło mi na przykład w "Pandorze," "Point of no return" i w "Lochach", które zresztą zagrane były naprawdę super poza tym, że za mało było rozpaczy, rzucania się - w "Lochach" David sprawiał wrażenie, jakby ostatkiem sił próbował opanować szalejące emocje przy Christine i Raoulu, chciał sprawiać wrażenie człowieka będącego całkowicie pod kontrolą, i dopiero, kiedy oni zniknęli, padł na kolana i zaczął gorzko szlochać, dając wreszcie upust swoim podeptanym uczuciom. Był to szalenie oryginalny pomysł na postać i podobałby mi się bez zarzutu, gdyby właśnie David poszedł bardziej na całość w tych scenach, które wymagały jednak więcej gniewu, złości, szaleństwa. On "psychopatyczność" Upiora postanowił pokazać właśnie poprzez to pewne upośledzenie społeczne, dziecinność, regresję emocjonalną poprzez odtrącenie i wyrzucenie poza nawias społeczeństwa - efekt tego był naprawdę widoczny i pokazany w sposób boleśnie wzruszający. No i był jeden moment, w którym David po prostu złamał mi serce, i to z hukiem - mianowicie w repryzie "All I ask of you" machinalnie, gwałtownie, podniósł dłoń do maski. Był to ruch krótki, ulotny, ale zostawił tak piorunujące wrażenie, że łzy znowu wzięły i pociekły - bo w tym jednym geście udało się Davidowi zawrzeć całą tragedię człowieka odtrąconego ze względu na swój wygląd. Ten gest zdawał się krzyczeć: "A gdybym wyglądał inaczej, gdybym nie musiał nosić tej przeklętej maski, poszłabyś za mną, pokochałabyś mnie?" On ma tę świadomość, że być może wszystko byłoby inaczej, gdyby nie ta przeklęta twarz (czy byłoby istotnie, to już temat na inną dyskusję, bo trzeba jeszcze brać pod uwagę jego nietuzinkowy intelekt, zdolności i geniusz, które z pewnością dołożyły swoje trzy grosze), i ją obwinia za całą swoją tragedię. Był to gest czystej bezradności i tak, jak powiedziałam, tym jednym momentem David po prostu mnie zmiażdżył. Podoba mi się, że w swojej kreacji zawarł właśnie element zniekształcenia i uwypuklił go, bo nie zawsze jest to widoczne. W rezultacie przy całym swoim geniuszu i wyjątkowości, jego Upiór naprawdę był dużym, nieszczęśliwym dzieckiem, który pokochał nagle, pierwszą, rozpaczliwą miłością, a jego natura każe mu kochać całym sobą, bez półśrodków - cała tragedia tkwiła w tym, że jego uczucia przelał najpierw nie na osobę, ale na głos, do którego dorobił sobie ideologię, przelał zatem na ten ideał wszystkie swoje tłumione dotąd uczucia i spotkał się z brakiem zrozumienia, zderzył się z pełnym impetem z rzeczywistością. I jest to naprawdę piękna interpretacja. Dodać do tego jeszcze odrobinę szaleństwa, gniewu, złości, niepoczytalności, a wyszedłby Upiór wyśmienity, oryginalny i wspaniały pod każdym względem - a tak niestety pozostało trochę niedosytu. Który zresztą wynagrodził mi David swoim śpiewem; jeszcze przed wyjazdem, po przesłuchaniu próbek jego wokalu, zakochałam się w jego głosie, a na spektaklu - nie, ja nawet nie spróbuję tego opisać. Ogólnie wolę niższe głosy u Upiorów, ale śpiew Davida był tak magicznie piękny, tak pieścił zmysły w każdym możliwym utworze i momencie, tak mnie rozpływał i zachwycił, że dla samego posłuchania go na żywo byłabym gotowa iść jeszcze i jeszcze. W upiornym repertuarze brzmi po prostu nieziemsko, eterycznie, idealnie jak Anioł Muzyki i tak strasznie żałuję, że nie ma prawie żadnego nagrania z nim w tej roli poza jednym, na którym ledwo co słychać... Bo czuję ogromny niedosyt i chcę więcej.

Simon Bailey był kolejnym elementem, który doskonale dopełniał ten trójkąt. Jego Raoul naprawdę był ostoją spokoju w zwariowanym świecie. Rzeczowy, twardo stąpający po ziemi, w każdym calu arystokrata który nawykły jest dostawać to, czego chce, i potrafi sobie poradzić z przeciwnościami w wyniosły sposób, był właściwie chodzącą definicją bezpieczeństwa i spokoju. Łatwo można sobie było wyobrazić, czemu Christine tak do niego przylgnęła - bo przy tym wszystkim nie był jednocześnie pompatyczny, wyniosły i nie traktował Christine jak należną mu własność, w kontaktach z nią był za to bardzo czuły i ciepły, szczerze zatroskany o jej bezpieczeństwo, nawet, jeśli nie wierzył w te banialuki. Być może miało to położyć podwaliny pod późniejszego Raoula-alkoholika i furiata, którego chce nam wcisnąć LND, bo Simon emanował arystokratycznym podejściem do życia - ale nie, nie widzę tego Raoula uciekającego w alkohol, był na to za silny i za ciepły. Stanowił naprawdę widoczny kontrast z Upiorem, tak, jak być powinno, i cała ta trójka razem wytworzyła między sobą dynamikę niezwykle ciekawą, świeżą, dającą całkiem nowe spojrzenie na tę historię i bohaterów, które może miało przygotować widza na LND, ale aktorzy skutecznie się przed tym obronili i zrobili to po swojemu, za co chwała im i podziękowanie.

Jeśli chodzi o pozostałych, stanowczo muszę wyróżnić Meg - była po prostu awesomatyczna! Najlepsza Meg, jaką widziałam, nie tylko wokalnie - bo śpiewała naprawdę ślicznie, i nie ślicznie-jak-na-tancerkę, ale porządnie, technicznie, z przyjemną barwą, no miodzio - tańczyła rewelacyjnie i grała prześwietnie. Bardzo naturalna, przyjemna, wytworzyła wspaniałą chemię z Giną i widać było, że to prawdziwe przyjaciółki. W dodatku miała bardzo plastyczną gamę min komentujących niemo wydarzenia na scenie i te miny niejednokrotnie doprowadzały mnie do kryzysu i zmuszały, żeby zasłonić ręką usta. No rewelacja po prostu i mam nadzieję, że ta panienka zostanie na dłużej, bo chcę ją też w przyszłe wakacje!

Podobnie Carlottę. Cudowna. Była zadziwiająco ludzka jako diva, nawet nie tyle rozkapryszona, co po prostu nielubiana w zespole, bo wymagająca i świadoma swoich przywilejów. Wie, że nie jest popularna, i chyba po raz pierwszy spojrzałam dzięki niej na Carlottę jak na prawdziwego człowieka, nie jak na parodię. Owszem, zachowany został humor, ale dobrze był wyważony z wiarygodnością, co samo w sobie było majstersztykiem. Wielkie dodatkowe brawa ode mnie za tekst "She's mad", powiedziany nie z szyderstwem, ale z szokiem odkrycia, że być może Christine rzeczywiście nie jest sprawczynią, a ofiarą w tej intrydze - było tam nawet współczucie, tym bardziej nieoczekiwane, że nagłe. Tego mi ogromnie brakowało w innych Carlottach i nareszcie dostałam to, na co czekałam! Super i bravissima.

Dyrektorzy, Madame Giry, Bouquet, licytator, Reyer, zespół - wszyscy byli na medal, doskonale wiedzieli, po co są na scenie i co mają na niej robić, śpiewający cudownie, grający wspaniale, wśród zespołu dopatrzyłam się paru ciekawych indywidualności, wszystko było bardzo naturalne, dopracowane w każdym szczególe i zamknięte na ostatni guzik - po prostu idealnie. TAK to powinno wyglądać! Godna oprawa tej cudownej historii.

A skoro o oprawie mowa, wybaczcie, nie mogę się NIE zachwycać stroną wizualną londyńskiego Upiora. Widzieć te wszystkie kostiumy z bliska w każdym szczególe było cudownym doświadczeniem - każdy z nich piękniejszy od drugiego, wykonane z niesamowitym pietyzmem i wyglądające tak autentycznie, jak gdyby były żywcem wyciągnięte z tamtej epoki. Scenografia podobnie - dodawała takiego klimatu całej opowieści, że dosłownie jest się przeniesionym w inny świat. Wszystko współgrało ze sobą idealnie i harmonijnie, uzupełniało się wzajemnie, wizualnie zachwycało - po prostu brak mi słów, żeby wyrazić, jakie to wszystko było piękne - i wyreżyserowane z głową, tak, że wszystko ma swoje miejsce i konkretny cel, dzięki czemu badacz semiotyki teatralnej czułby się podczas oglądania "Upiora" jak dziecko pozostawione w sklepie z zabawkami. I wszystko to było takie... nierealne, magiczne, gotycko-bogato-emocjonalne, baśniowe, mroczne, tragiczne i romantyczne, utrzymane w tak cudownej stylistyce i klimacie...! Kocham to, po prostu kocham. Żadne nagrania tego nie oddadzą, Hal Prince genialnym reżyserem jest.

Podsumowując, wybaczcie, że mniej tu merytorycznej oceny spektaklu, a więcej osobistych wynurzeń, ale ja po prostu nie potrafię pisać o tym spektaklu inaczej. "Upiór," podobnie, jak "Francesco" i "Wampiry," należy do tych musicali, które nie oceniam, ale czuję. Dlatego wygląda to tak, jak wygląda. Było to idealne zamknięcie przecudownego tygodnia, wziętego jakby z dzikiego, fangirlowego snu, a Upiorowa Pozytywka, którą dostałam w prezencie i przywiozłam do domu, teraz właśnie bije w swoje cymbałki, wygrywając "Maskaradę" i przypominając o tym wszystkim, co było, dzięki czemu mogę to przeżyć jeszcze raz.

Pozostaje zbierać pieniądze na kolejny wypad. JOJa na żywo nie przepuszczę.

EDIT: A kiedy spadał żyrandol, to było po prostu niesamowite, jak leciał prosto na Christine i byłby ją niechybnie trafił, gdyby nie Simon-Raoul, który skoczył i ją odepchnął w dosłownie-ostatniej-chwili. WOW, TO dopiero robiło wrażenie!


Ostatnio zmieniony przez Draco Maleficium dnia Nie 12:24, 17 Paź 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Pon 20:00, 22 Lis 2010    Temat postu:

I powoli pojawiają się pierwsze przejawy JOJowego Upiorowania (...miejmy nadzieję, że nie ostatnie).

MUSIC OF THE NIGHT - występ w "Children in Need" 2010.

EDIT: POTO w wyk. JOJa i Sierry podczas Olivier Awards 2011


Ostatnio zmieniony przez Kuncyfuna dnia Wto 15:11, 07 Cze 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kuncyfuna
Admin (KMTM)


Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ...z prowincji.

PostWysłany: Wto 15:25, 07 Cze 2011    Temat postu:

Z racji tego, iż w tym roku Phantom świętuje swoje ćwierćwiecze, nie trudno było się domyślić, że w jakiś sposób zostanie to uczczone. Póki co wieść niesie, że w październiku szykuje się jakieś "celebration" w Albert Hall, gdzie główne role zaśpiewają Sierra Boggess i Ramin Karimloo (i chyba nietrudno się domyślić, że LND miało spory wpływ na taką, a nie inną obsadę...). Wszyscy nazywają to koncertem, ale mówi się też o tym, że choreografią zajmie się ta sama pani, co w oryginalne... Więc może zrobią z tego jakiś koncertowo-spektaklowy mix czy coś... bo tak w sumie to Upiór chyba średnio pasuję do wersji czysto-koncertowej. Tak czy siak, okaże się za parę miesięcy.

Ponadto mówi się o zupełnie nowej produkcji, która ma ujrzeć światło dzienne w 2012 i chodzą plotki, że zajmie się nią pan odpowiedzialny za reżyserię jubileuszowej wersji Les Miz, więc może być ciekawie... Very Happy Tak samo, jak w przypadku Nędzników, ma być to wersja tour, która prawdopodobnie odwiedzi parę miejsc, również poza Wielką Brytanią.

I wracając do wersji oryginalnej. JOJ przedłużył kontrakt, wobec czego będzie gościł w Her Majesty's do marca 2012. I jeszcze Katie Hall (Cosette z Les Misowego koncertu) napisała na Twitterze, że będzie grać Christine od 5 września... Szykuje się cudna obsada Very Happy

Music of the night - JOJ
Think of me - Sofia Escobar (obecna Christine)


Ostatnio zmieniony przez Kuncyfuna dnia Wto 15:40, 07 Cze 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.teatrmuzycznywgdyni.fora.pl Strona Główna -> Musicale Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 33, 34, 35  Następny
Strona 34 z 35

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1